Studia we Francji
Latem 1925 r. Wierzejewski przyniósł z Dziekanatu Wydziału Lekarskiego UP wiadomość, że otrzymał do dyspozycji stypendium Rządu Francuskiego na roczne studia medyczne we Francji, i zapytał mnie, czy nie zechciałbym skorzystać z tej okazji. Było to spełnienie największego z mych marzeń. Nie tyle pociągała mnie zagranica, ile okazja sprawdzenia samego siebie, a raczej sprawdzenia wartości moich studiów przygotowujących mnie do zawodu lekarza. Tak się bowiem składało w mym życiu, że moją naukę gimnazjalną skróciła służba wojskowa. Zdałem wprawdzie maturę, ale była ona "wojenna". Także studia lekarskie odbyłem w Warszawie w ulgowych warunkach jako uczestnik powstania wielkopolskiego i żołnierz-ochotnik, biorący udział w walkach wyzwoleńczych w Wielkopolsce i pod Lwowem (lata 1918-1922). Z tego powodu zaliczono mi dwukrotnie trymestr jako semestr. Studia kliniczne odbyłem w Poznaniu na nowo utworzonym Wydziale Lekarskim, gdzie wiele zajęć prowadzili lekarze specjaliści mianowani wykładowcami uniwersyteckimi. Nękał mnie więc niepokój, jakim ja mogę być lekarzem i specjalistą z tak wybrakowanym przygotowaniem.
Korzystanie ze stypendium było uwarunkowane zdaniem egzaminu ze znajomości języka francuskiego. Szczęśliwie złożyło się, że zaraz po podjęciu pracy w klinice postanowiliśmy z Frankiem Raszeją brać regularne lekcje francuskiego. Znaliśmy dobrze język niemiecki ze szkoły, ale francuskiego było za mało, by korzystać z naszej fachowej biblioteki. Moja szkolna znajomość francuskiego była słaba, a te kilka miesięcy lekcji podciągnęły mnie niewiele. Z obawą więc stanąłem przed moim egzaminatorem z ramienia uniwersytetu. Był nim prof. Wojciech Grabowski.
Po wypytaniu o cel mego wyjazdu do Francji przedłożył m gruby tom "Varsovie" i kazał przeczytać oraz przetłumaczyć kilka zdań francuskich. Pro krótkiej rozmowie orzekł dobrotliwie: "No, po powrocie z Francji będzie Pan lepiej mówił po francusku" i wydał mi zaświadczenie o zdaniu egzaminu. Nigdy nie zapomniałem, jak wielkim dobrodziejstwem może być pobłażliwość i życzliwość. Gdybym jej nie doznał ze strony prof. Grabowskiego, moje całe życie zawodowe ułożyłoby się inaczej.
Radość wyjazdu tłumiła choroba mego ojca, który od lat cierpiał na wątrobę, a krótko przed moim wyjazdem lekarz rozpoznał "guzy przerzutowe w wątrobie", nie nadające się do operowania. Wyjeżdżałem z Poznania z przeświadczeniem, że będę musiał przerwać mój pobyt we Francji, by zobaczyć jeszcze ojca. Na szczęście lekarze mają prawo korzystania z wielkiego przywileju: mogą się mylić w swych rozpoznaniach! Ojciec mój przeżył ze swymi "przerzutami" dalsze 30 lat.
Stypendium Rządu Francuskiego wynosiło 150 franków. Koszty podróży musiałem pokryć sam. Na szczęście prof. Wierzejewski potraktował mój pobyt we Francji jako płatny urlop naukowy, dzięki czemu otrzymywałem z kraju swą miesięczną pensję 240 zł, co odpowiadało wartości ok. 50 dolarów USA. W tym okresie każdy bank zagraniczny odręcznie wymieniał złote polskie na walutę swego kraju.
Moją pracę w klinice odrabiał w tym czasie dr Raszeja. Tak bowiem umówiliśmy się z Raszeją, który planował identyczny urlop naukowy w następnym roku, a wtedy ja miałem odrabiać jego prace w klinice. Prof. Wierzejewski zaakceptował naszą umowę.
Ponieważ miałem możliwość wyboru miejsca studiów, wybrałem na pierwsze półrocze Lyon. Uczyniłem to dlatego, że miasto to było siedzibą twórców nowoczesnej (wówczas) chirurgii kostno-stawowej we Francji. Tutaj działał Ollier i jego uczniowie. Zgłosiłem się do prof. Gabriela Nové-Josséranda, kierownika Kliniki Chirurgii i Ortopedii Dziecięcej. Przyjął mnie życzliwie, a na moje tłumaczenie, że mój język francuski jest daleki od doskonałości, odpowiedział: "Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym potrafił tak mówić po polsku jak Pan po francusku".
Klinika mieściła się w starym budynku Szpitala Miejskiego (La Charité). Pomieszczenia chorych były duże, po 10, 20 i więcej łóżek. Urządzenie szpitala było stare. Było to moje pierwsze rozczarowanie. Wyobrażałem sobie naiwnie, że zagranicą wszystko w medycynie będzie lepsze. Tymczasem nasza Poznańska Klinika Ortopedyczna okazała się "cackiem" w porównaniem z "landarami" lyońskiego szpitala miejskiego. Nasze inteligentne i wyszkolone pielęgniarki w klinice przewyższały swymi umiejętnościami lyońskie siostry zakonne. Nawet urządzenia sal operacyjnych nie wyróżniały się niczym szczególnym. Żaden z operatorów nie operował lepiej niż prof. Wierzejewski.
Okresowo odbywały się posiedzenia naukowe lyońskich towarzystw naukowych. Chodziłem na nie pilnie. Za stołem pokrytym zielonym suknem zasiadali prominenci medyczni. Znałem ich tylko z piśmiennictwa, tutaj zobaczyłem osobiście. Młodzież asystencka zajmowała miejsca na ławkach amfiteatralnych. Prawo głosu mieli tylko członkowie towarzystwa. Oni też przedstawiali nie tylko swoje publikacje, ale także elaboraty zgłaszane przez asystentów.
Pierwsze posiedzenie zrobiło na mnie głębokie wrażenie, szczególnie gdy prominenci toczyli dyskusję nad wygłoszonymi tematami. Urzekał mnie sposób, w jaki przedstawiali swe poglądy lub uzasadniali ich odmienność. Dyskusję cechowała powaga, rzeczowość, zwięzłość i wzajemne poszanowanie. Te posiedzenia naukowe uświadomiły mi, że nie mury i urządzenia decydują o poziomie pracy medycznej, lecz wiedza i kultura. Odtąd zacząłem inaczej patrzeć i oceniać wszystko, z czym się stykałem.
Ujmujące były wykłady tzw. polikliniczne, które prowadził raz w tygodniu prof. Nové-Jossérand. Odbywały się one w amfiteatralnej sali wykładowej, pośrodku której stał stół do badania. Profesor pokazywał sposób badania dzieci, które w danym dniu rodzice przyprowadzali do ambulatorium. Badaniu na sali wykładowej towarzyszyła matka dziecka i lekarz z ambulatorium. Była to znakomita lekcja praktycznego postępowania lekarza, który ma badać dziecko, ustalić rozpoznanie i udzielić matce porady. Dzieci przeważnie płakały, gdy miało się rozpocząć badanie. Profesor nie irytował się nigdy. Pozwolił dziecku płakać. Wysłuchał ze spokojem relacji matki i lekarza ambulatoryjnego, a potem głaskał dziecko i powiedział: "Tais-toi" (milcz). Jego uspokajający głos działał niemal magicznie. Dziecko spojrzało na profesora ze zdumieniem i przestało płakać.
Audytorium było zawsze pełne słuchaczy i asystentów. Słuchacze mieli prawo stawiać pytania i dyskutować z profesorem, z czego korzystali przeważnie asystenci.
Na tej sali odbywały się wszystkie wykłady wygłaszane przez różnych wykładowców na wybrane tematy. Zapowiedź ich można było znaleźć na czarnej tablicy przed salą wykładową. Chętnie chodziłem na te wkłady. Temat jednego z pierwszych takich wykładów, których byłem świadkiem, brzmiał: Typy złamań szyjki kości udowej. Temat był tak prosty, że nie spodziewałem się usłyszeć niczego nowego. Poszedłem raczej dla wprawienia się językowego. Tymczasem referent ujął temat nieoczekiwanie ciekawie, omawiając właściwości poszczególnych typów złamań z punktu widzenia krążenia i statyki. Referent mówił pięknym stylem, jasnym i zrozumiałym, tak że słuchałem półtoragodzinnego wykładu w pełnym skupieniu. Dowiedziałem się, że w szkołach francuskich kładzie się duży nacisk na poprawną stylistykę i dykcję. Każdy zaś chirurg-ortopeda uważa za swój obowiązek odrabianie stażu w prosektorium, aby zdobyć dobre podstawy dla swej przyszłej pracy chirurgicznej.
Środowisko uniwersyteckie w Lyonie stwarzało stale okazje do dokształcania się. Usiłowałem korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Tak też dostałem się - dzięki poparciu prof. Nové-Josséranda - na kurs dokształcający, organizowany przez prof. Mouriquanda z chirurgii dziecięcej (2 XI - 15 XI 1925 r.). Nabyte wiadomości przydały mi się bardzo później, gdy w czasie okupacji pełniłem funkcję ordynatora Oddziału Chirurgii Dziecięcej w Szpitalu Karola i Marii w Warszawie.
W klinice prof. Nové-Josséranda pełniłem funkcję asystenta zagranicznego (asistant étranger) z nominacji rektora Uniwersytetu w Lyonie i brałem udział w codziennych zajęciach kliniki, łącznie z asystowaniem podczas operacji. Karta asystenta upoważniała mnie do korzystania z biblioteki uniwersyteckiej. Każdy czytelnik mógł sam wyjmować poszukiwaną książkę z półki i stawiał w to miejsce ową kartę tekturową ze swoim nazwiskiem i adresem. Posługiwać się książką można było tylko w czytelni. Wychodząc, należało złożyć książkę u bibliotekarza, a tekturową kartę zostawić na półce w miejscu książki. W ten sposób każdy czytelnik, który zainteresował się tą samą książką, miał zawsze możliwość porozumienia się z aktualnym jej użytkownikiem.
Przed wyjazdem do Francji zacząłem opracowywać zagadnienie "włóknistości kości" (ostitis fibrosa). Zebrałem już spory materiał kliniczny i anatomopatologiczny. Stronę bioptyczno-anatomiczną opracowaliśmy wspólnie z drem Januszem Zeylandem, który w owym czasie był asystentem Zakładu Anatomii Patologicznej UP. Biblioteka w Lyonie dała mi pełny dostęp do piśmiennictwa na opracowywany temat. Odszukałem więc wszystkie oryginalne prace autorów, których cytowałem w swojej pracy. Wielu autorów cytowałem nie z oryginalnych ich publikacji, lecz za innymi autorami. Ku memu zdumieniu stwierdziłem, jak nieraz teksty wtórnych cytatów odbiegały od tekstów oryginalnych. Niektórzy autorzy naginali nawet treść pierwotnego cytatu do swoich teorii. Nauczyło mnie to ostrożności w poleganiu na autentyczności wtórnych cytatów w sprawach, które mają zasadnicze znaczenie naukowe.
W czasie pobytu w Lyonie chętnie chodziłem przyglądać się operacjom kostno-stawowym wykonywanym przez wybitnych chirurgów, takich jak Tavernier, Patel, Bérard, Laroyenne i inni. Był to okres, w którym zaczęto stosować zespalanie złamań za pomocą blaszek metalowych. Były to dla mnie zupełnie nowe metody. Szczególnie chętnie przyglądałem się operacjom Taverniera. Pamiętam, jak kiedyś operował zestarzałe złamanie przedramienia z dużym przemieszczeniem odłamów. Odsłonił odłamy kostne zręcznie, jak gdyby mięśnie rozchylały się same, i zestawił złamane kości z taką prostotą, że wykonanie zabiegu wydało mi się niezmiernie łatwe. Byłem wówczas początkującym chirurgiem. Dopiero po latach zrozumiałem, jak wielkiego doświadczenia chirurgicznego taki zabieg wymaga.
Duże znaczenie miało dla mnie poznanie wielkich chirurgów w pracy, obserwowanie ich indywidualnego sposobu operowania, ich podejścia do asysty i do chorych. Ceniłem bardzo poznanie lekarzy czy asystentów różnych narodowości, którzy przebywali w Lyonie na stażach naukowych, ich motywów studiów, ich planów życiowych itd. Z niektórymi nawiązały się przyjazne stosunki. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z drem Radulescu, asystentem z Cluj w Rumunii. Po latach spotkaliśmy się w Mamai na zjeździe rumuńskich ortopedów w 1964 r., na który to zjazd właśnie on mnie zaprosił. Tutaj dowiedziałem się, że stał się założycielem ortopedii w Rumunii oraz był powszechnie ceniony i znany jako akademik.
Oczywiście trafiłem w Lyonie na Polaków. Gdzie ich nie było! Okazało się, że była to grupa oficerów polskich (płk Suszyński, mjr Witort i kpt. Radliński) którzy przebywali już dłuższy czas w Lyonie w związku z umową o dostawę pojazdów samochodowych dla wojska polskiego przez fabrykę Berlieta. Zaznajomili mnie oni z personelem konsulatu polskiego w Lyonie, gdzie też spędziłem Wigilię Bożego Narodzenia oraz Nowy Rok, który Francuzi obchodzą szczególnie uroczyście.
Kapitan Radliński mieszkał w Lyonie wraz z żoną i małą córeczką na wzgórzu St. Foy. Okresowo zapraszał nas na "rodaków rozmowy", które były i ciekawe, i wesołe. Kończyły się zazwyczaj późno. Autobusy przestawały już kursować. Wzgórze St. Foy było wysokie. Schodząc pieszo rozkoszowaliśmy się światełkami śpiącego miasta. Gdy zeszliśmy, zaczynało się już budzić życie w halach targowych. Zaczynały zjeżdżać się wozy z kwiatami, warzywami i rozmaitymi towarami. Żelazną regułą było, że niezależnie od pory powrotu każdy z nas stawał do swej pracy w normalnym czasie.
Z majorem Witortem chodziliśmy dość regularnie na koncerty, kiedy występowała znakomita orkiestra Lamoureux. Po koncercie tradycyjnie wstępowaliśmy do małej tawerny na szklankę czerwonego wina, przygryzanego kawałkiem sera. Była to znakomita kolacja, podczas której toczyliśmy ciekawe dyskusje.
W Lyonie mieszkałem przy Quai de Rhône u stróżki domu (concierge). Pani Archimbaux. była to starsza niewiasta, wdowa; zajmowała stróżówkę, którą stanowił mały pokoik. Z tego pokoiku wchodziło się po kilku schodkach do drugiego, jeszcze mniejszego pomieszczenia. Odnająłem to pomieszczenie za dość niską opłatą. Komfort nie był mi potrzebny, chodziło mi głównie o spanie, ważna natomiast była cena. Gdy po pierwszej nocy chciałem wyjść z pokoju, drzwi były zabarykadowane stołem i krzesłem. Pani Archimibaux z otwartością tłumaczyła się: "Bo wie pan, o Polakach różnie mówią". Była ona i pod innymi względami przezorną niewiastą. Rano piła zawsze herbatę z rumem i uzasadniała to twierdzeniem: "ça chasse la grippe" (to przepędza grypę).
Asystentami w klinice prof. Nové-Josséranda byli André Rendu, Lucien Michel, F. Pouzet. Rendu był najstarszy i zastępował profesora. Podziwiałem go, gdy operował rozszczepy podniebienia. Potrafił bowiem posługiwać się nożem chirurgicznym trzymanym w lewej ręce z równą zręcznością jak w prawej. Był on mańkutem, który wyćwiczył sobie sprawność prawej ręki. Dr Lucien Michel zaprosił mnie kiedyś na kolację do swego domu i tutaj po raz pierwszy (zimą 1925 r.) zobaczyłem radio na kryształki; słuchaliśmy muzyki nadawanej z Paryża. Pauzet był najmłodszym i najbardziej mi bliskim. Podziwiałem go, gdy opracował monografię o gruźlicy stopy.
Gdy zbliżył się koniec mego pobytu w Lyonie, prof. Nové-Jossérand urządził pożegnalne przyjęcie w domu. Opowiadał nam o swoim mistrzu Ollier i przypomniał słowa, jakie Ollier przekazał swoim asystentom i jakie on sam chciałby także mi dalej przekazać: "Travaillez, travaillez et le reste vous viendra par surcroît!" Słowa te wryły mi się głęboko w pamięć i stały się wytyczną w dalszym układaniu swego życia zawodowego.
Z prof. Nové-Jossérandem utrzymywałem kontakt aż do jego śmierci. Wprowadził mnie jako członka do Francuskiego Towarzystwa Ortopedycznego, a później przyczynił się do uzyskania dla mnie członkostwa Międzynarodowego Towarzystwa Ortopedycznego i Traumatologicznego (SICOT).
Z metod leczenia, które poznałem w Lyonie, mogę wymienić leczenie wrodzonego zwichnięcia biodra i gruźlicy kostno-stawowej; prowadzono tam również operacje rozszczepów podniebienia i warg zajęczych, co przydało mi się później w Szpitalu Karola i Marii w Warszawie (1940-44), oraz operacje końsko-szpotawej stopy porażonej na skutek poliomyelitis metodą Nové-Josséranda. Była to bardzo pomysłowa operacja, którą po powrocie do kraju często stosowałem. Zabieg ten usuwał deformację stopy, stabilizował ją, a rygiel tylny, blokujący ruch zginania podeszwowego, zapobiegał opadaniu stopy.
Wyjeżdżając do Francji obrałem - jak już wspomniałem - Lyon jako miejsce pierwszego mego pobytu, a nie Paryż. Spodziewałem się, ze łatwiej oswoję się w prowincjonalnym środowisku, gdzie liczba wolontariuszy w klinikach jest zazwyczaj mniejsza niż w mieście stołecznym. Gdy po czterech miesiącach pobytu w Lyonie udałem się do Paryża, zwiedziłem po drodze Strasburg oraz Nancy. W Strasburgu w Alzacji, którą przyłączono po I wojnie światowej do Francji, chciałem zobaczyć przy pracy prof. Réne Leriche'a, który wsławił się swymi operacjami na nerwowym układzie wegetatywnym. Operacje to były w owym czasie nowością. Dzięki tej operacji niejeden chory uratował swą nogę przed amputacją, która groziła z powodu niedokrwienia powodowanego zarastaniem tętnic kończyn (choroba Bürgera). Przez 3 dni przyglądałem się wraz z licznymi innymi lekarzami - gośćmi - operacjom Leriche'a na mózgu i układzie nerwowym. Byłem zaskoczony delikatnością i precyzją, z jaką wykonywał zabiegi, nie spiesząc się nigdy.
Nancy chciałem poznać jako miasto, które tak bardzo było związane z historią Polski; chciałem też spotkać się tam z prof. M. Froelichem, kierownikiem Uniwersyteckiej Kliniki Ortopedycznej. Prof. Froelicha znałem z piśmiennictwa jako autora kątowej osteotomii podkrętarzowej, stabilizującej biodro w przypadkach zastarzałych zwichnięć stawu biodrowego. Operacja ta odpowiadała niemieckiej metodzie Adolfa Lorenza, znanej jako "bifurkcja". Pomysł operacji pochodzi od Edouarda Kirmissona (1892), a Froelich stosował tę metodę od 1902 r. Niemcy odkryli ją na nowo w okresie I wojny światowej. Metoda miała duże znaczenie w stabilizacji zwichniętego biodra.
Do Paryża przybyłem 5 marca 1926 r. Paryż stanowił szczyt moich marzeń. Oszołomił mnie rozmachem architektury, pięknem budowli o historycznym znaczeniu, obfitością życia tętniącego dniem i nocą, liczebnością teatrów i kin. Rozkład miasta jest tak przejrzysty, a posługiwanie się metrem tak proste, że nie czułem się zagubiony w tym mieście. Początkowo tylko nie doceniałem jego rozległości. Gdy w pierwszych dniach chciałem udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, poprzez które otrzymałem stypendium, sprawdziłem na mapie, że znajduję się zaledwie w odległości 2-3 skrzyżowań ulic od gmachu Ministerstwa, a więc nie warto posługiwać się metrem. Tymczasem droga od skrzyżowania do skrzyżowania okazała się nieoczekiwanie długa i zabrała tyle czasu, że nim doszedłem do celu, natrafiłem na przerwę obiadową. Nie zwróciłem należytej uwagi na podziałkę planu miasta.
W Lyonie owładnęła mną całkowicie żądza zdobywania wiedzy. W Paryżu spędzałem przed południem czas w szpitalu, a po południu na poznawaniu miasta. Prof. Louis Ombrédanne zgodził się przyjąć mnie jako wolontariusza do swej Kliniki Chirurgii i Ortopedii Dziecięcej w Hôpital des Enfants Malades. Tutaj zginąłem w tłumie wolontariuszy z całego świata.
Jak dobrze zrobiłem, że wybrałem Lyon na początek mej edukacji zagranicznej! Mając już pewne doświadczenia, szybko zorientowałem się, w jaki osób mogę najwięcej skorzystać z doświadczeń paryskiej kliniki. Na wykłady prof. Ombrédanne'a chodziłem, gdy tylko było to możliwe, zwłaszcza na wykłady tzw. polikliniczne. Były one prowadzone podobnie jak w Lyonie. I tutaj osobowość prof. Ombrédanne'a nadawała im szczególnego. uroku. Ponosił go temperament. Wykład jego był niezmiernie żywy, jasny, lubił włączać błyskotliwe uwagi. Był apodyktyczny. Gdy jednak ktoś w dyskusji podczas wykładu podważył jakąś jego tezę, odpowiadał z życzliwością i wielkim poczuciem humoru. Sala wykładowa była zawsze nabita.
Klinika Ombrédanne'a odznaczała się wielką postępowością. Chętnie podejmowała nowe metody w chirurgii ortopedycznej, poddawała je kontroli i szukała nowych rozwiązań. Operacje, które Ombrédanne wykonywał, obfitowały nieraz w gesty teatralne, mające jednak znaczenie dydaktyczne. Utkwiła mi w pamięci operacja, podczas której Ombrédanne pobrał piłą tarczową długi przeszczep z kości piszczelowej. Przeszczep miał służyć do stabilizacji skoliotycznego kręgosłupa u młodej dziewczyny. Gdy wyjął cały przeszczep, zdjął z niego ostentacyjnie błonę okostną i odrzucił jako rzecz zbędną. W ten sposób dał wyraz swemu poglądowi, że okostna - jego zdaniem - nie odgrywa żadnej roli w przebudowie przeszczepu.
Innym ciekawym zagadnieniem, które bliżej poznałem, była plastyka daszka biodrowego. Opracowywał to zagadnienie Marcel Lance, jeden z asystentów Ombrédanne'a. Z własnego doświadczenia naszej poznańskiej kliniki wiedziałem, że po repozycji zwichniętego biodra, zwłaszcza u starszych dzieci, panewka nie zawsze sama pogłębi się wystarczająco, aby objąć zreponowaną głowę kości udowej od góry. Wtedy głowa ta zaczyna się wysuwać z panewki. Powstaje nawrót zwichnięcia, bądź częściowy, bądź całkowity. Utrzymujący się po repozycji defekt stropu panewki staje się więc przyczyną niepowodzenia zachowawczej repozycji wrodzonego zwichnięcia.
Nad usunięciem tego defektu chirurdzy głowili się od dawna. Już w 1891 r. F. König próbował chirurgicznie obniżyć strop. Później chirurdzy obniżali strop panewki w różny sposób i wypełniali lukę nad stropem przeszczepami kostnymi (Ferguson - 1904, Lexer - 1914, Albee - 1921, Fairbank - 1922, Spitzy - 1924). Ale dopiero prace Marcelego Lance'a przyczyniły się do upowszechnienia tej metody. Miałem szczęście, że mogłem poznać jego metodę z bliska. Interesowało mnie to tym bardziej, że u nas w kraju wrodzone zwichnięcie biodra było zjawiskiem częstym. Zdawałem sobie sprawę, że metoda Lance'a wniesie duży postęp w leczenie tej wady i poprawi jej wyniki. Postanowiłem zastosować tę metodę po powrocie do kraju.
W Paryżu w większym jeszcze stopniu niż w Lyonie uświadomiłem sobie, że siłą nauki francuskiej jest dobra organizacja, dotyczy to zarówno badań naukowych, jak i dydaktyki oraz dokształcania. Ortopedia w Paryżu nie dysponowała w owym czasie nowoczesnymi budynkami. Często rozczarowywał mnie wygląd starego barakowego budynku, który kontrastował z nowoczesnym urządzeniem we wnętrzu.
Popołudnie przeznaczałem na zwiedzanie Paryża. W tym celu sprawiłem sobie przewodnik po Paryżu. Były w nim różne warianty zwiedzania zależnie od czasu, jakim dysponował zwiedzający. Niektóre obiekty można było zwiedzać bezpłatnie w określonych dniach i godzinach. Według tego rozkładu ustaliłem plan systematycznego zwiedzania poszczególnych obiektów.
Rozpocząłem od zwiedzania Muzeum Luwru, przeznaczając na to kilka dni. Codziennie przeżywałem radość poznawania czegoś nowego i zawsze ciekawego. Po kilku tygodniach zwiedzenia większości obiektów polecanych przez przewodnik zdawało mi się, że następne będą coraz mniej atrakcyjne. Z takim nastawieniem poszedłem zwiedzać kościół na wyspie La Chapelle. Tymczasem, gdy przekroczyłem mroczne wejście, nieoczekiwanie wnętrze kościoła rozbłysło różnobarwnością przepięknych witraży, na które właśnie padały promienie popołudniowego słońca.
Wśród moich wędrówek po szpitalach paryskich poznałem dra Marcela Debeyré'a. Był on ordynatorem Oddziału Ortopedii dla dorosłych w Paryżu. Dojeżdżał okresowo jako konsultant do Szpitala Morskiego w Berck-Plage, położonego nad brzegiem morza w Cieśninie Kaletańskiej (Pas-de-Calais). Szpital zajmował się wyłącznie leczeniem chorych z gruźlicą kostno-stawową. Dr Debeyré uzyskał dla mnie zgodę prof. Sorrela, dyrektora Szpitala w Berck-Plage, na kilkudniowy pobyt celem zaznajomienia się ze sposobami leczenia gruźlicy kostno-stawowej. Zależało mi na tym bardzo, bo u nas w Polsce gruźlica kostno-stawowa była również plagą lecznictwa ortopedycznego.
W owym czasie streptomycyna nie była znana. Głównym środkiem leczenia było unieruchomienie i odciążenie chorych stawów. Opatrunki gipsowe i aparaty ortopedyczne spełniały to zadanie. Naświetlania słońcem służyły jako bodźcowe leczenie uzupełniające. Dodanie bodźca klimatycznego miało potęgować działanie słońca.
W Szwajcarii posługiwano się górskim bodźcem klimatycznym. Najbardziej znanym było sanatorium w Leysin. We Francji rozwinęła się tzw. talassoterapia, tj. posługiwanie się klimatem morskim jako bodźcem leczniczym.
Zwiedzanie Berck-Plage dało mi znakomitą okazję poznania zasad stosowania talassoterapii. Było to osobliwe miasteczko. Niektórzy pacjenci osiedlili się tu po wyzdrowieniu. Zakładali sklepiki handlowe, kawiarnie itp. dostosowane do obsługi chorych leczących się, którzy tu zajeżdżali na swych wózkach-stołach, by poczynić zakupy. Wózek-stół miał typową dla Berck-Plage konstrukcję. Spełniał zarówno cel leczniczy, jak lokomocyjny. Plaża nadmorska była wypełniona wózkami z chorymi, którzy - leżąc na nich - naświetlali się. Utworzenie dużych szpitali specjalnych dla gruźlicy kostno-stawowej, wymagającej wielomiesięcznego, a nawet kilkuletniego leczenia, odciążyło wydatnie szpitale paryskie i dawało chorym nadzieję na wyleczenie.
Po latach - w czasie okupacji - gdy nie było można stosować ani helioterapii wysokogórskiej ani talassoterapii i gdy nie istniała jeszcze streptomycyna, przekonałem się, że najistotniejszym czynnikiem w leczeniu gruźlicy kostno-stawowej było prawidłowe unieruchomienie opatrunkiem gipsowym i właściwe odciążenie chorej części ciała. Wyniki leczenia w warunkach miejskich okazały się wtedy wcale nie gorsze od wyników uzyskiwanych w specjalnych sanatoriach. Było to pocieszeniem dla wszystkich chorych, którzy nie mogli korzystać z reklamowanych ośrodków specjalnych. ... cdn.
_________________ pozdrawiam Grażyna bugakg@gmail.com" Człowiek żyje tak długo, jak długo trwa pamięć o nim''
|