Witam, "Tak przy okazji: czy spotkaliście się z jakąś publikacją, na temat niemieckich szkół podczas okupacji w Poznaniu dla polskich dzieci." to cytat z postu Młyn Poznań 1931rok w którym pada cytowane wyżej pytanie. Postanowiłem by nie zmieniać głównego wątku postu o poznańskim młynie przytoczyć fragment ze wspomnień mojego Wujka Zygmunta Zwolskiego.
Nie mogę ominąć tematu „szkopska szkoła”. Jak tylko mama przestała pracować na kolei, władze niemieckie. stwierdziły, że mam obowiązek podjąć naukę w niemieckiej szkole. Mama mnie uprzedziła: - Gdy nauczyciel będzie wywoływać – Zygmunt Zwolski, masz się podnieść i powiedzieć - ich bin .. Szczęka opadła mi ze zdziwienia, ale uszanowałem mamy lakoniczną wypowiedź. Jednak w głębi serca poczułem niepokój. Coś ze mną nie tak? Jakaś tajemnica? Mój szczenięcy wiek miał to do siebie, że swoją osobą nie zamartwiałem się długo. Zacząłem chodzić do szkoły na Ratajach. Mimo niechęci do języka, który był synonimem naszych cierpień, pomyślałem, że jeżeli dziadkowie i mama władają tym językiem, dlaczego mam być gorszy? Lubiłem się uczyć. Z nastawieniem, że opanuję język wroga, no i dla innego niż dotychczas spędzania czasu, chętnie podjąłem obowiązek nauki. Z chłopięcego żywota pamiętam, że przy przeprawianiu się przez Wartę często korzystałem z usług przewoźnika. Jego łódka pływała i przewoziła ludzi z jednego brzegu na drugi. Nie mogę sobie przypomnieć, czy w czasie okupacji przewoźnik funkcjonował. Natomiast przez most Rocha do niemieckiej szkoły chodziłem na pewno. Mostu Królowej Jadwigi jeszcze nie było. Niemcy usypali nasypy, których połączyć nie zdążyli. Pamiętam, jak po przejściu frontu przez Poznań w 1945 r. na zdobycznych wojskowych nartach z wyżej wymienionych nasypów szusowałem w kierunku zamarzniętej rzeki. Powracając do nauki w niemieckiej szkole. Drogę z Półwiejskiej na Rataje pokonywałem pieszo. Co do nauki, sromotnie się zawiodłem. W tym czasie szkoła dla polskich dzieci na Ratajach była karykaturą edukacji. Nie można było się skupić na nauce. Osobnicy w wieku emerytalnym, ogoleni na pałę, byli bardzo wyczuleni na najmniejsze szczenięce przewinienia. Postawa i zachowanie tych niemieckich typów powodowały, że na dzieciaki w klasie i na przerwach padał blady strach. Więcej uwagi musieliśmy poświęcić, żeby nie narazić się na karę, niż na naukę. Np. w klasie po naszych najmniejszych nawet nieświadomych przewinieniach pseudo nauczyciel brał z katedry pałkę o średnicy 4 cm i długości 40 cm i zaczynał marsz wzdłuż rzędów ławek. Dotykając pałką kolejnej ławki, odliczał: - Und ein, und zwei, und drei... - Kurczyliśmy się w sobie, bo nikt z nas nie wiedział, kto tym razem dostanie cios w głowę. Na przerwie drugi ogolony na pałę szkop chodził po niedużym dziedzińcu z założonymi w tył rękoma. Tyle tylko, że trzymał w nich pejcz, który ciągnął za sobą. Gdy któremuś z dzieciaków zdarzyło się przypadkowo nadepnąć, był tym pejczem chłostany. Po pół roku uczęszczania do tej szkoły pewnego dnia przyszedłem do domu pocięty pejczem. Uważam, że i tak jak na ratajskie warunki mój spryt długo pozwolił mi pobierać naukę bez połamania kości. Miałem pecha, bo podobno to była jedyna taka szkoła w Poznaniu. Mama zdarła mi niechlujny opatrunek przesiąknięty krwią i zaczęła czyścić rany pociętej twarzy, rąk i nóg. Nałożyła nowy opatrunek. Dała tyle bandaży, że wyglądałem jak „Niewidzialny człowiek” Wellsa. Nie wolno mi było wychodzić z domu. Wieczorem przyszła Klara do przymiarki. Musiałem przy niej zdjąć opatrunek. Nieszczęśliwie i bardzo niebezpiecznie miałem rozciętą twarz tuż pod okiem. Brakowało pół centymetra bym je stracił. Na drugi dzień pani Klara dała nam adres chirurga, który mnie pozszywał. Lekarz ten przyjął nas w prywatnym gabinecie w swojej willi. Nasza Niemka postarała się, że ze szkoły na Ratajach zostałem zwolniony. Miałem być przeniesiony do innej niemieckiej szkoły, ale do końca okupacji miałem spokój i nic z tego nie wyszło. Jeszcze w czasie okupacji dowiedziałem się, że do szkoły na Ratajach trafiłem dzięki matce Dikiego. Pozdrowienia.
_________________ Tadeusz
|