Chciałbym choć kosteczkę z tej czekolady
Właśnie przechodzę rekonwalescencję po pewnej dolegliwości kończyn dolnych i mam możliwość dopołudniowego „popracowania”. Spodobał mi się ten temat o tych lwach, co kasjerce kończynę górną skróciły.
O lwach to uzbierałoby się wiele anegdot i opowieści, a trzy z nich chcę przybliżyć i zachęcić innych do poszukiwań w temacie "Przygód z lwami".
Pierwsza opowieść. Mój dziadek, Władysław, przed wojną często bywał w Poznaniu w interesach, jak to wówczas mawiano. Udawał się bryczką z młyna Kawka, koło Kwieciszewa, a za nim ciągnął wóz z kamieniami młyńskimi do nalania i naostrzenia (nakłucia). Po drodze zabierał kolegę młynarza z Wylatowa, który jak się po latach okazało był dziadkiem mojej pierwszej, śp. małżonki. Wówczas też dołączał drugi wóz z podobnymi kamieniami młyńskimi z młyna w Wylatowie, którym to kierował dziadek mojej żony. Wyprawy poznańskie trwały tydzień, a kumple młynarze w międzyczasie załatwiali rozliczne „interesy”. Kiedy wracali, oboje barwnie opowiadali swoim dzieciom o lwach w poznańskim ZOO. Zapewne czynili to, zabezpieczając się przed babcią, by zatrzeć wspomnienie o kacu. A że tak było, dowiedziałem się od babci mej małżonki, która w połowie lat 70-tych opowiadała mi również o wspólnych wyprawach dziadków do Poznania i leczeniu kaca przed powrotem w poznańskim ZOO, vis a vis klatki z lwami.
Dziadek kilkakrotnie zorganizował swoim pociechom, tj. mojej mamie, jej siostrze i bratu, wycieczki koleją do Poznania „na lwy”. Z tamtych czasów pozostały stare zdjęcia, a w pamięci opowieści mej mamy z tych wypraw. Identyczne zdjęcia znalazłem u teściowej. Widocznie ten sam fotograf je robił. Te poznańskie wypady stały się tradycją rodzinną, bo mój ojciec zabrał mnie wraz z braćmi do tegoż ZOO (starego), jak i później ja swoje dzieci. Doczekałem, że dziś córa proponuje mi: -Tato jak przyjedziesz w odwiedziny, to zabiorę cię do ZOO! Wybacz, ale to już taka tradycja rodzinna. - I śmieje się z ojczulka.
Inna lwia opowieść, też z międzywojnia, tyczy się mego ojca. Był on kupcem zbożowym pracującym w „Domu Zbożowym Smoniewski & Hanasz”. Jednej wiosny udał się do majętności Kuśnierz by tam u dziedzica Władysława Izydora Pętkowskiego dobić targu kupna zboża z całej majętności na tzw. pniu. Wcześniej zaanonsował się telefonicznie, ponieważ wiedział, że właściciel Kuśnierza słynie z kontrowersyjnych upodobań. Kiedy już otaksowano poszczególne pola i finalizowano kontrakt, nagle w drzwiach tarasu ogrodowego ukazała się ogromna bestia. Był to lew, kocisko już stare i o dość łagodnym usposobieniu. Kiedy zwierzę zbliżyło się do biurka, ojciec struchlał z wrażenia. Widząc wyraz twarzy ojczulka, dziedzic spokojnym głosem oznajmił: - Panie Ignacy bez obaw. Bonifacy właśnie jest po obiedzie i nic panu nie zrobi. Gorzej, gdyby pana zobaczył z rana. Otóż dziedzic Pętkowski słynął w okolicy ze swoich dziwnych upodobań. Posiadał okazałą menażerię, w tym: onego lwa, antylopy, małpy, pawie i inne egzotyczne ptaszyska. Wszystko to przywoził ze swoich afrykańskich safari. Ojciec opowiadał, że pan Władysław, po to sprzedawał zboże na pniu, by już z wiosny otrzymać zapłatę za przyszłe zbiory, szybko spakować się i udać na kolejną egzotyczną wyprawę. Kiedy już później zbierałem materiały do opracowania: „Ziemiaństwo pow. strzeleńskiego”, nad którym do dzisiaj pracuję, dowiedziałem się od byłych pracowników majętności, a szczególnie od wnuczki pani Maryni – pokojówki w kuśnierskim dworze, że pan Władysław był złym płatnikiem wobec swoich pracowników. Gro jego dochodów pożerały egzotyczne wyprawy, a lwa trzymał po to, by ten odstraszał roszczących swe prawa do pensji robotników. Mówiono: - Bo kto podejdzie do spacerującego pana, lub do niego się odezwie, gdy ten nie rozstawał się na krok z „bestyją”. Gdy tak się przechadzał wszyscy kryli się w najdalszych folwarcznych zakamarkach. Jedyne, co im pozostawało, to kraść, czym pan za bardzo się nie przejmował, gdyż okradali pola z już sprzedanego zboża. To spowodowało, że ojciec z tą majętnością zawarł tylko trzy umowy.
I kolejna opowieść. Tym razem tyczy się znakomitej postaci i tragicznych okoliczności. Rzecz działa się w 1942 r. Otóż 26 lub 28 lipca 1941 r. został aresztowany Adolf hr. Bniński, były wojewoda poznański, prezes Polskiej Akcji Katolickiej, Główny Delegat Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na ziemie zachodnie wcielone do Rzeszy, z siedzibą w Poznaniu. Wówczas to, osadzony został w Forcie VII. W dniu 8 lipca 1942 r. Niemcy wywieźli Adolfa Bnińskiego, wraz z innymi więźniami, do lasu w okolicach Stęszewa i tam zamordowali. Wiele sprzecznych i wątpliwych informacji możemy znaleźć po dzień dzisiejszy o okolicznościach śmierci hrabiego: a to, że został wywieziony do Berlina i tam ścięty gilotyną, inna, że został rozerwany przez lwy w poznańskim ZOO, (...). Zbigniew Mieczkowski, ziemianin z londyńskiej emigracji twierdzi, że: „Senator Adolf Bniński, były wojewoda poznański, po długich torturach, zginął jak pierwsi chrześcijanie – wrzucono go do klatki lwów w ZOO”. Inni dodają do tego, że miało to miejsce w berlińskim ZOO. Zapewne ta legenda, o śmierci Hrabiego, powstała w kręgach londyńskiej emigracji, dla bliżej niesprecyzowanych celów. Może dla podniesienia ducha. Może dla wywołania fali nienawiści - która i tak tkwiła w narodzie - wobec okupanta. Ale to kolejna i zapewne nie ostatnia opowieść o lwach z poznańskiego ZOO i prywatnych hodowli…
Mam nadzieję, że tymi opowieściami nie popełniłem jakiegokolwiek wykroczenia przeciwko bliskim i dalekim…
Słowianin, a reszta w profilu!
|