Zacny Hentomalku, patrioto żarliwy pozdrawiam Cię serdecznie i podejmuję wyzwanie. Dopiero jutro, będę mógł korzystać ze swego domowego połączenia internetowego, gdyż od czwartku moje dotychczasowe łącza są w przebudowie. Niemniej jednak tekst, który dziś publikuję przygotowałem w piątek, tuż przed wyjazdem na sobotnie spotkanie do Poznania. Dziś zostałem dłużej w pracy i wklejam to, co wcześniej przygotowałem na rocznicę, a co tyczy się mych wspomnień z owego feralnego dnia grudniowego. Jest to tylko epizod i przywołuję go gwoli zapisania przeżyć szaraczka sprzed 28 lat. Nie, nie jestem weteranem ni bohaterem, nigdy do tejże kategorii się nie pisałem. Zwykły, zwyczajny, przeciętny Kujawiak zanurzony korzeniami w Wielkopolsce.STAN WOJENNY – 13 GRUDNIA 1981 R.Z 12 na 13 grudnia 1981 r. mieliśmy mały zjazd rodzinny. Najstarszy brat Michał z Bydgoszczy zaprosił do Strzelna na polowanie, na zające, brata Antoniego z Piły. Obaj po dziś dzień są wytrawnymi myśliwymi, a Antoni pisze i wydaje książki łowieckie oraz redaguje kwartalnik - „Zachodni Poradnik Łowiecki”. Pierwsze udane polowanie miało miejsce w sobotę, a po nim odbyła się nasiadówka familijna. Za miejsce spotkania obraliśmy sobie skraj miasta, czyli Osiedle Piastowskie i mieszkanie brata Wojciecha. Co niemiara było wspomnień z nie tak odległego wówczas dzieciństwa i lat młodzieńczych. Wspomnę tylko, że rodzice mieli nas siedmioro: sześciu chłopców rodzących się, co dwa lata i najmłodszą latorośl, z utęsknieniem oczekiwaną, Haneczkę. Jako, że wychowani w tak licznym gronie z wielkim poszanowaniem podchodziliśmy do wszelakich spotkań rodzinnych, dlatego też i to spotkanie było znakomicie zorganizowane.
Kobiety, grono nasze opuściły już o 21, gdyż poszły w miasto do rodzinnego, matczynego domu utulić pociechy do snu. Moja małżonka śp. Marysia była w piątym miesiącu ciąży i wraz z pięcioletnim synkiem Marcinkiem również udała się na spoczynek do naszego mieszkania przy ulicy Kościelnej. Nadto musiała zająć się ciężko chorą mamą. My posiedzieliśmy jeszcze do północy, racząc się znakomitą „przypalanką” o księżycowym posmaku naszykowaną wcześniej przez Wojciecha. Po północy rozeszliśmy się do domów. Podochoceni trunkiem ze śpiewem, rozstaliśmy się na Rynku. Ja poszedłem pod kościół, gdzie mieszkałem u teściowej.
Już wcześnie rano Antoni wyjechał do Piły, Michał natomiast udał się na polowanie, nieświadom, co się stało o północy. Mnie natomiast obudziło „walenie” do drzwi. To sąsiadka, stara komunistka, która przyczyniła się do usunięcie sióstr elżbietanek ze strzeleńskiego szpitala, dobijała się wołając:
Przybylski!!! Łobudź się, coś się stało, chyba wojna!!! Podskoczyłem na równe nogi, mogła to być godzina 9 rano, otworzyłem drzwi i ujrzałem w nich starą, bladą oraz wystraszoną sąsiadkę, która w drzwiach oznajmiła: -
Wstawejta, bo chyba wojna. -
Co też pani wygaduje? -odparłem. –
Nic nie działo, ani radio, ni telewizor, ino coś „Wolno Europa” godo, że jakiesiś nieszczynście w Polsce się wydarzyło. –Ze strachem w oczach oznajmiła sąsiadka. Faktycznie, kiedy sprawdziłem, telewizor nie działał, na polskich stacjach radiowych głucho, a „Wolna Europa” komunikowała, że nie idzie połączyć się z Warszawą.
Włączyłem Marcinkowi magnetofon z bajkami, napaliłem w piecach, zjedliśmy śniadanie, małżonka przygotowywała niedzielny obiad, o 12 przemówił generał w ciemnych okularach, z którego oświadczenia dowiedziałem się o wprowadzeniu stanu wojennego. Zaczęliśmy z żoną dyskutować, co to będzie, gdy około 12,30 dało się słyszeć ostre pukanie do drzwi. Kiedy otworzyłem, zobaczyłem w nich milicjanta z długą bronią i stojącego za nim żołnierza. –Ubieraj się, pojedziesz z nami do urzędu! Stanowczo oznajmił znany mej osobie „niebieski”. Co, jak, gdzie, po co? Próbowałem się czegoś dowiedzieć. –
Wszystko powiedzą na miejscu, my mamy ciebie przywieźć, a pani do niego niech obiadu nie szykuje, naje się z państwowego. Popatrzeliśmy z żoną na siebie, kiedy usłyszeliśmy te słowa, blady strach mnie oblał, a mimo to rzekłem do Marysi, iż może coś ode mnie chcą w urzędzie, skoro również jest żołnierz. Ubrałem się szybko, ucałowałem żonę i synka i nieświadom, co się faktycznie dzieje, sprowadzony zostałem na dół przed kamienicę – z przodu wojskowy z tyłu milicjant - gdzie stał wojskowy „gazik”. Akurat ludzie wychodzili z kościoła, więc przechodzący obu stronami ulicy zatrzymywali się patrząc, jak mnie pakują do służbówki z napisem „LWP”. Myśli kołatały się we mnie, co się dzieje, co oni mogą chcieć?
Wcześniej, kiedy dowiedziałem się, że żona jest w ciąży, że w domu leży ciężko chora na Parkinsona, teściowa, zrezygnowałem z przewodniczenia zakładowemu NSZZ „Solidarność”. Musiałem Marysi pomagać, zająć się synkiem, gdyż ona miała na głowie sparaliżowaną matkę i trzeba było chronić jej ciążę. Dlatego też, wmawiałem sobie, że zapewne nie chodzi o moje przywództwo związkowe. Myliłem się. Przed Urzędem Miasta i Gminy była kotłowanina ludzi i samochodów przyjeżdżających i odjeżdżających, ruch, jakich mało. Z samochodów wyprowadzano znanych mi działaczy miejscowej „Solidarności”, a spora ich liczba znajdowała się już na świetlicy urzędu, wymieszana z ormowcami, urzędnikami i działaczami partyjnymi. Znałem niemalże wszystkich, z którymi, na co dzień wymieniałem grzecznościowe dzień dobry. Strzelno liczyło wówczas 6200 mieszkańców, tyle samo gmina, a ja od 9 lat pracowałem w zakładach i przedsiębiorstwach obsługi rolnictwa, więc wszyscy znaliśmy się jak łyse konie. Ta znajomość, szczególnie w tym dniu i w tym miejscu, dała się odczuć.
Pierwszy napotkany urzędnik, krewny mojej bratowej, na zadane pytanie, co się dzieje? Ostro mi odpowiedział: -
Doczekaliśta się k.. mać wojenki, oj doczekaliśta. Teroz, co się stało? Ano się stało przez te waszą „Solidarność”. -Szyderczo mi odpowiedział. Wielu ormowców i milicjantów pokrzykiwało, nie wiedzieć, czy na nas, czy dla dodania sobie kurażu. Tak zegnanych, jak baranów do strzyży, doprowadzano po kilku na pobliski Komisariat Milicji Obywatelskiej, by tam wymóc na nas złożenie oświadczeń i napisanie życiorysów. W międzyczasie miałem możność rozmawiać z przechodzącym przez salę komisarzem wojskowym, kapitanem, który bardzo porządnie zachowywał się wobec przetrzymywanych. Podobnie grzeczni byli pozostali wojskowi, łącznie z szeregowymi żołnierzami. Natomiast pełni buty byli niebiescy i ich ochotnicze rezerwy oraz, co niektórzy urzędnicy – służbiści, nie wspomnę partyjnych, którzy dziwną szyderą nas omiatali.
Po kilku godzinach przyszła kolej na mnie. W eskorcie przeprowadzono mnie do komisariatu. Wewnątrz było tłoczno. Niektórzy niebiescy i ormowcy z „parówą” w ręce posilali się popularnym wyrobem PRL-u. Wszyscy patrzyli na mnie jak na jakąś nieproszoną zjawę. Wprowadzono mnie do gabinetu znanego mi osobiście komendanta, z którego synem kolegowałem się w latach szkolnych i z którym obecnie pracowałem. Na moje dzień dobry, odpowiedział: -
Żaden mi tam k... dobry.
Bierz papier i pisz pun. Wskazał przy tym wzrokiem na stoliczek pełen papieru kancelaryjnego, odznaczając mnie przy tym haczykiem w swoim spisie. Podszedłem do stolika i wziąłem jeden arkusz. Składając go na pół, niechcąco zapytałem, czymże to mam pisać i w tym momencie usłyszałem rzeczową odpowiedź komandzira, iż „pazurą”. W tym samym momencie podszedł do mnie młody wojskowy i podał mi długopis z grzecznym proszę! Podziękowałem i już wychodząc, nieco rozluźniony zapytałem, co mam piać? Wówczas usłyszałem piorunującą odpowiedź: -
Życiorys pisz pun, życiorys k... Po wyjściu z gabinetu usadzono mnie w kącie przy stoliku, bym mógł spłodzić swoje curriculum vitae. Siedząc tak i przysłuchując się prostackim żartom opowiadanym przez bywalców tegoż pomieszczenia, wymyśliłem, że napiszę prawdziwy swój życiorys.
I zacząłem pisać wywód genealogiczny, a następnie swoje młodzieńcze poczynania, jako ministrant, na obozach harcerskich, zajęciach pozalekcyjnych w szkole podstawowej, iż w pewnym momencie zauważyłem, że cały arkusz, z jednej i drugiej strony zapisałem, a to dopiero był początek mej drogi życiowej. Długo się nie zastanawiałem i korzystając z otwartych drzwi do gabinetu komendanta wszedłem, prosząc o dodatkowy arkusz. Wówczas usłyszałem, że jak się pomyliłem to mam skreślić i pisać dalej. Ale ja odrzekłem, iż zapisałem już cały arkusz i jestem dopiero w połowie drogi. Jakże ten komendant ryknął:
-Ludzie, a to się nam trafił pisorz!!! Czy cię poje..., ty mosz w skrócie, w skrócie, a tyn powieści pisze!!! Ten ryk przestraszył mnie, nie na żarty. Potulnie chwyciłem papier i czmychnąłem do kącika. Podszedł do mnie ten najważniejszy i podarł na strzępy moje wypociny. Żart tak obszernego pisania, porzuciłem. Na dworze zrobiło się ciemno, zapalono światła, a ja potulnie, obserwowany wściekłymi oczami niebieskich i ormowców, pod dyktando samego komendanta, który mój życiorys znał zapewne lepiej ode mnie, napisałem dyktando, pełne celowo popełnionych błędów ortograficznych. Następnie podyktowano mi oświadczenie, które również podpisałem, a w nim klauzula, że morda w kubeł o wszystkim, co mnie w tym dniu spotkało. Chwilę później oświadczono mi, że jestem wolny i mogę stąd spier...
Chyłkiem wracałem przez opustoszałe miasto do domu. Kiedy już dotarłem na miejsce i zobaczyłem żonę i synkiem przytulonych do ciepłego pieca, coś we mnie pękło – poryczałem się. Po chwili Marysia uspokoiła mnie i zdała mi relacje z przygód łowieckich mego najstarszego brata Michała, który w grupie myśliwych z Koła Łowieckiego „Szarak”, po pierwszej nagance został otoczony przez ormowców i żołnierzy, którym przewodził miejscowy I sekretarz. –
Ludzie, co wy robicie, przecież w Polsce jest stan wojenny. Natychmiast przerwać polowanie! – oznajmił przejętym i uroczystym głosem najważniejszy. Po czym, zarekwirowano wszystkim broń i amunicję, a następnie rozpędzono do domów. Obaj bracia w jakichś dziwnie sprzyjających okolicznościach dostali się do swoich domów. Antoni już rano na dworcu w Inowrocławiu ze zdziwieniem słuchał komunikatów o bezwzględnym zdawaniu broni, ale nie uczynił tego i udało mu się z nią dotrzeć do Piły. Dopiero tam ją zdał. Natomiast Michał, oczywiście po kilkunastu godzinach, w części pokonując drogę pieszo i na tzw. okazję o ciemku dotarł do Bydgoszczy.
Po kilku dniach spotkałem kapitana, który zrywał boki z mego ekstrawaganckiego zachowania. Po miesiącu dostałem wezwanie na SB do Mogilna i tak, co jakiś czas sprawdzano moją lojalność, wobec peerelu. Pośród tamtejszymi funkcjonariuszami znajdowali się koledzy ze szkolnych lat, z niektórymi z nich chodziłem do technikum. Nie należałem do tych, których później prześladowano. Kiedy awansowałem w pionie spółdzielczym na kierownika, a później wiceprezesa, miałem do czynienia z ostrzeżeniami, które wynikały z mego angażowania się w niesienie pomocy Kościołowi. Załatwiałem duże ilości materiałów budowlanych miejscowemu proboszczowi, który część z nich wykorzystywał u siebie w szeroko zakrojonych pracach budowlanych, a część odstępował sąsiednim i dalszym parafiom. Pomagałem też wielu rolnikom...
Słowianin_______________________________________
http://strzelno.bloog.pl/http://strzelno2.bloog.pl/ Sobota w Poznaniu