www.onet.pl 2019-07-11 Listy Brazylia-Polska. „Polaca" po portugalsku oznacza „polski", ale w Brazylii i Argentynie słowem tym określane są prostytutki Liczba Polonii brazylijskiej waha się od 1,5 do 3 milionów osób. Największa fala emigracji miała miejsce około 1890 roku, kiedy to zaczęła się „gorączka brazylijska". Większość uciekała spod zaborów bez polskich dokumentów. Zakładali polskie osady, tworzyli szkoły, budowali kościoły. Reporterka Katarzyna Błaszczyk odnalazła XIX-wieczne listy polskich emigrantów z Brazylii i postanowiła ruszyć tropem, który doprowadził ją do Rio Grande do Sul, południowego stanu Kraju Kawy • Listy nigdy nie dotarły do adresatów. Wcześniej były znane dzięki naukowej publikacji „Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890-1891" Witolda Kuli, Niny Assorodobraj-Kuli i Marcina Kuli Listy poukładane są ciasno w trzech pudełkach u dołu metalowego regału. Najpierw te ze Stanów Zjednoczonych, potem te z Brazylii. W Warszawie tkwią już od stu dwudziestu lat. Nie ma w nich ani zapachu morza, ani nawet suchej trawy z pampy. Są tylko słowa. Podkreślone grubymi niebieskimi lub czerwonymi kreskami. 29 lutego wysyłam ten list. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, kochana Żono. Najpierw Cię witam i córkę moją, i Twoją. (…) Teraz Ci donoszę, że jestem zdrowy, czego i Tobie od najwyższego Boga życzę (…). Proszę Cię, abyś się szykowała i jak najprędzej mogła przyjechać do Brazyjli. Kochana Żono, donoszę Ci, że dostałem gruntu bardzo dużo. Som nie wiem wiela, może być włóg tego gruntu. Teraz Cię, Kochana Żono, ściskam i proszę Cię na wszystkie święte słowa, przypomnij sobie swego kochanego Janka. Przypomnij sobie, Kochana Żono, miłość zaprzysiężoną. (…) bo jak nie przyjedziesz we trzech miesiącach, to mnie nie znajdziesz. Zobaczysz, Kochana Żono. Przestrzegam Cię i na Boga proszę Cię, przyjeżdżaj! (…) a gdybyś nie przyjechała do mnie, to mnie wolno się żenić tu w Brazylii. Oto teraz Ci piszę ostatni list do Ciebie, kochana Żono, bo tyle listów posyłałem, a żadnej wiadomości od Ciebie nie miałem. Więc bardzo mnie to gniewa. Czyś zapomniała mnie? Bo ja nie zapomniałem o Tobie, kochana Maniecku. Ty nie zapominaj o mnie. A Bóg o nas nie zapomni na niebie i na ziemi i w każdym miejscu. (…) Jan Jaras Sao Feliciano 1891. Jak długo czekał na nią? Ile listów jeszcze posłał? Czy po trzech miesiącach rzeczywiście zniknął na zawsze? I czy mógł zniknąć jeszcze bardziej niż w maleńkiej wiosce Sao (dziś Dom) Feliciano w stanie Rio Grande do Sul na południowym krańcu Brazylii? Koloniści nazywali to miejsce Felicjanowem. Do dzisiaj dociera się tu gruntową drogą z ubitej czerwonej ziemi. Kiedy pada deszcz, składają się na nią prawie same kałuże. Gdy jest sucho, pył gryzie w oczy i wchodzi do nosa. Czy Maria Jaras z córką opuściły kiedykolwiek rodzinny Żyrardów i próbowały przedostać się do Brazylii? Pojechała tylko z dzieckiem? Może wyruszyła w podróż sama albo z matką, którą Janek też zapraszał? Jedyne, co jest pewne, to że Maria nigdy nie otrzymała listu, który 29 lutego 1891 roku wysłał jej mąż. Nie doręczono jej też wcześniejszych, a prawdopodobnie także późniejszych listów od niego. Co ze swoim życiem mogła pod koniec dziewiętnastego wieku zrobić samotna kobieta z córką? Ani wdowa, ani panna. Formalnie mężatka. Co zrobiła Maria? Mam w ręku oryginał tego listu, który, tak jak inne korespondencje, znajduje się dziś w Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy. Obok mnie stoi Alessandro Rakowski, którego pradziadek także wyemigrował z Żyrardowa do Brazylii. Archiwistka, Marta Jaszczyńska, informuje nas, że w pudełkach znajduje się 367 listów do żon, matek, ojców, braci, przyjaciół. Większość z nich wysłana została z Nowego Świata (Stanów Zjednoczonych lub Brazylii), kilkanaście z podróży do Ameryk, dwa z Rzymu i trzynaście z Anglii. Żaden z nich nigdy nie został doręczony. Od stu dwudziestu lat czytane są przez cenzorów, historyków, socjologów i archiwistów. Te, które tu zgromadzono, przetrwały w Warszawie przypadkiem, zrządzeniem losu albo dzięki Bogu. Wiemy na pewno, że przez Kancelarię Oberpolicmajstra warszawskiego przewinęło się ich dużo więcej. Kilka, kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy zaproszeń, wieści, zapewnień o miłości. 367 ocalonych najpierw zamknięto w szafie, a teraz szczelnie wypełniają trzy pudełka u dołu metalowego regału. Depesza (Warszawa 2010) 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem dochodzi do katastrofy samolotu prezydenckiego. Ginie dziewięćdziesiąt sześć osób, w tym para prezydencka, ostatni prezydent na uchodźstwie, przedstawiciele Sejmu, Senatu, Sił Zbrojnych. Dzień później agencje prasowe donoszą, że Brazylia w geście solidarności z Polską ogłosiła trzydniową żałobę narodową. Przy tej okazji masowy odbiorca dowiaduje się, że liczba Polonii brazylijskiej waha się od 1,5 do 3 milionów. Polski Brazylijczyk (Warszawa 2010) Alessandro Rakowski ma włosy w kolorze dojrzałej pszenicy i jasne oczy. Urodził się w Dom Feliciano. Ma odpowiedzieć na pytania mojej redakcji: „Skąd wzięły się miliony Polaków na drugiej półkuli?”; „Czy Polska jest dla nich ważna?”; „Dlaczego prezydent tak dalekiego kraju jak Brazylia zdecydował się na żałobę narodową trwającą trzy dni?”. Alessandro woli opowiedzieć o paszporcie. Paszport Unii Europejskiej umożliwia szybszą obsługę na południowoamerykańskich i europejskich lotniskach, stypendia i bezproblemowe zatrudnienie na starym kontynencie. Z tego powodu młodzi odgrzebują rodzinne historie, wracają do korzeni. By zdobyć Kartę Polaka, trzeba udowodnić, że dwoje pradziadków było Polakami. Alessandro poznał w Warszawie fajną dziewczynę. Dla niej został tu po studiach. Pracuje jako nauczyciel hiszpańskiego i portugalskiego. – Czy jestem Brazylijczykiem? Czuję się trochę Polakiem. Mój przodek przybył stąd do Dom Feliciano. Zostawił tu rodziców, braci, być może jakąś żonę albo dzieci. Czy żyją tu jeszcze moi krewni? Kontakty urwały się już w dziewiętnastym wieku, zaraz po wyjeździe. Czy słyszałaś o tak zwanych Listach Emigrantów? Kilka miesięcy później spotykam Alessandra przy metalowym regale w Muzeum Miasta Stołecznego Warszawy. W jednym z pudełek znajduje się list Mateusza Lesińskiego z Sao Feliciano do żony. List zakończony jest postscriptum: „Antoni Saniewski, Skowroński i Piotr Lasek, i Krauze i wielu innych znajomych, wszyscy razem jesteśmy w jednej kolonii”. Piotr Lasek to pradziadek Alessandra Rakowskiego. – Niesamowite! Wzruszyłem się. Żona Lesińskiego nie dostała przecież listu. O moim pradziadku właściwie też nic nie wiadomo. Minęło sto dwadzieścia lat. Dopiero w Brazylii mogłabyś zrozumieć, co oni wtedy czuli i jakie mieli wrażenia. Mogłabyś porównać treść listów z dzisiejszą rzeczywistością. Podróż tam, to byłoby ciekawe! Droga do ziemi obiecanej (Żyrardów 1890) Jesienią 1890 roku czterech młodych mężczyzn wyjeżdża z rodzinnego Żyrardowa. Jaras, Lesiński, Lasek i Krauze jadą pociągiem do Nieszawy, gdzie przebiega granica między zaborem rosyjskim i pruskim. By nie rzucać się w oczy, wysiadają wcześniej, na stacji Waganiec. Jeśli złapie ich policja, zostaną zamknięci, być może będą bici, zdradzą ich tobołki i zimowe okrycia. Z Rosji nie wolno uciekać. Rosja wie, że trwa gorączka – plotki dotarły już do najwyższych władz Kongresówki: o tym, że w Brazylii nie trzeba pracować, bo chleb rośnie na drzewach. I o tym, że jasno tam od brylantów, które leżą na ulicy. A nawet o tym, że umierająca królowa brazylijska przekazała ziemię polskim chłopom. Tymczasem cała Rosja ciągle jest głodna. W Kongresówce nie da się już żyć. Choć zniesiono pańszczyznę, w praktyce chłop nadal „robi” na pana. To głód wywołał epidemię. W dni handlowe albo podczas odpustów rozdawane są ulotki, gazetki, a nawet komiksy. Z tych druków potencjalni emigranci dowiadują się, że aby dostać się do Brazylii, trzeba popłynąć statkiem z pruskiego Hamburga lub Bremy. Józef Czarnecki jest „wysoki” i „tęgi”. Mieszka w centrum Nieszawy, ale drogę ze stacji kolejowej Waganiec do jego domu najlepiej odbyć na piechotę. Józef doskonale wie, jak niezauważonym przejść przez zieloną granicę. Za pieniądze przeprowadza uciekinierów, takich jak Lasek i inni, do Prus. Czy Józef zdaje sobie sprawę, że uczestniczy w wielkim zorganizowanym procederze emigracyjnym? Czy liczni agenci linii okrętowych, pośrednicy, przemytnicy i zwykli naganiacze są tego świadomi? W dalekiej Lizbonie jest ktoś, kto planuje i zarządza zarazą. To Jose Antunes dos Santos, konsul generalny Brazylii w Portugalii. Jako właściciel jednej z największych firm imigracyjnych kieruje tysiące ludzkich istnień do nowej ziemi obiecanej. Dziwki z kraju pierogów (Porto Alegre 2011) W Porto Alegre, stolicy stanu Rio Grande do Sul, zjawiam się pod koniec maja 2011 roku. To początek południowobrazylijskiej zimy. Jest chłodno, około dziesięciu–dwunastu stopni Celsjusza, i pomarańczowo, bo właśnie zaczynają dojrzewać mandarynki. Mam zamiar iść po śladach Polaków, którzy sto dwadzieścia lat temu wysyłali listy do Królestwa Polskiego. Czy ta podróż pozwoli mi zrozumieć los emigranta? Jak ten los wpływa na kolejne pokolenia? Postanawiam odnaleźć potomków choć jednego autora niedostarczonej korespondencji. Z lotniska odbiera mnie Sidnei Ordakowski, Polak z pochodzenia, którego nazwisko nie pojawia się w Listach. Porto Alegre jest zielone. Podobno przypada tutaj jedno drzewo na jednego mieszkańca. Na końcu ocienionej ulicy stoi mobilny stragan z fast foodami. – Dzień dobry, pani! – krzyczy Sidnei do sprzedawczyni. – Dzień dobry, panie! – odpowiada po polsku przysadzista kobieta. – Chcemy pierogi. Jest? – pyta Sidnei. – No falo muito polonese (Niewiele mówię po polsku)… Sprzedawczyni niemal od razu przestawia się na język portugalski. Jest zmieszana. Twierdzi, że wprawdzie ma polskie korzenie, ale pochodzi z miasta, z Erechim. W mieście ludzie musieli mówić po „brazylijsku”, dostosować się, walczyć o swoje sprawy. Rodzice nie nauczyli jej polskiego. Język polski przetrwał na wsiach, a właściwie w tak zwanych koloniach – małych osadach w środku brazylijskiej puszczy. W takich miejscach do dzisiaj mieszka kilka rodzin i rozmawia się w dziewiętnastowiecznym dialekcie z Kongresówki. Jeszcze dwadzieścia–trzydzieści lat temu wielu kolonistów nie potrafiło czytać ani pisać. Po „brazylijsku” znali tylko kilka niezbędnych słów. To budziło niechęć. Poza tym słowiańskie brzmienie kojarzy się tu z mową słyszaną w burdelach. „Polaca” po portugalsku oznacza „polski”, ale w Brazylii i Argentynie słowem tym określane są prostytutki. W dziewiętnastym wieku dziewczęta przybywały na tych samych statkach co inni emigranci. Pochodziły ze wszystkich zaborów, wiele z nich było Żydówkami. Te ładne handlarze żywym towarem w korespondencji między sobą określali jako „srebrne łyżeczki”, „bele jedwabiu” albo „dywany”. Podróżowały pierwszą klasą w towarzystwie panów w jedwabnych kamizelkach, z dużymi złotymi sygnetami na palcach. Rodziny tych dziewcząt inkasowały tak zwany posag, zaś panny otrzymywały obietnicę ślubu w Brazylii. Czy Chany, Perle, Anny i Manie wierzyły w to wszystko? Najczęściej wierzyły – na terenach zaborów działały całe siatki handlarzy uwodzące młode ładne dziewczyny, większość z nich jechała z przekonaniem, że w Nowym Świecie czeka na nich mąż. A nawet jeśli nie wierzyły, to taka podróż mogła wydawać się szansą na poprawę losu, jakąś jego odmianę. Pod pokładem podróżowały „beczki mąki”, „wątrobianki” i „kartofle”. Im nikt niczego nie obiecywał. Chociaż tym dziewczętom brakowało urody, miały białą skórę, co i tak podnosiło ich cenę na południowoamerykańskim rynku. W fast foodzie w Porto Alegre pierogów nie ma. Sprzedawczyni, której rodzina pochodziła z ziem polskich, nie nauczyła się ich robić. Czy jej przodkowie przypłynęli tu z Bremy, czy z Hamburga? Nie wiadomo. Skoro weszli na statek, musieli jakąś drogą zdobyć szyfkarty, czyli karty pokładowe. Jak zdobyć szyfkartę? (Królestwo Polskie 1891) Christian Schneider i Karl Badke z Poddębic w Guberni Kaliskiej nie są głupi. Nie kupują żadnych kartek z widokiem morza i parowca, które krążą po Kongresówce jako bilety na statek. Hamburg pełen jest oszukanych, którzy koczują całymi rodzinami na dworcu kolejowym i tygodniami próbują wrócić do swoich wsi. Udaje się nielicznym. Reszta przepada w hamburskich przytułkach dla biedoty. Christian i Karl nie zawierzają żadnym agentom czy pośrednikom. Być może wiedzą, że gorączka sprzyja oszustom. 12 stycznia 1891 roku wysyłają napisane na jednym papierze dwa osobne listy do Konsula Brazylii w Lizbonie – Jose dos Santosa. Proszą o darmowe „szyfkarty” (karty pokładowe) dla siebie i swoich rodzin. Są gotowi do drogi. Chcą wyruszyć w marcu lub w kwietniu przez Bremę. Prawdopodobnie obmyślili już, jak przekroczą granicę. Będzie im trudno, bo zabierają w podróż kilkoro dzieci, w tym jedno bardzo malutkie. Pięćdziesięcioletni Christian chce pojechać z żoną Charlottą (lat czterdzieści), siedemnastoletnią córką Leokadią, dziewięcioletnią Emmą, sześcioletnim Karlem i rocznym Maxem. Natomiast czterdziestoletni Karl chciałby zabrać żonę Rosalie (lat trzydzieści osiem), dziewięcioletnią Emmilie, siedmioletniego Wilhelma i swojego trzydziestodwuletniego brata Ludwiga. Kiedy uda im się znaleźć w Berlinie, przesiądą się na pociąg do Bremy. Z tamtejszego portu przez ocean popłyną do Rio de Janeiro. Czy wiedzą, jaka udręka czeka ich po drodze? Może wcześniej, a może dopiero w Berlinie, naganiacze upchną ich do wagonu czwartej klasy. Na podłodze leżeć będzie niezmieniana tygodniami słoma. Zaduch. Zapach uryny. W południe skwar. Nocą zimno. Korespondenci krakowskich gazet z Berlina donoszą, że transport emigrantów jest gorszy niż transport bydła. Czy wszyscy z nich przeżyją koczowanie w porcie i niebezpieczną podróż przez ocean? W barakach na Ihla des Flores, czyli Wyspie Kwiatów, gdzie znajduje się obóz przejściowy dla emigrantów, spędzą od kilku dni do kilku tygodni. I dopiero tam dowiedzą się, gdzie pojadą dalej. Konsul Brazylii w Lizbonie Jose dos Santos, od którego zależy decyzja, zapewne w ogóle nie zna losu emigranta. Zresztą nic go to nie obchodzi. Jego zadaniem jest wzniecać gorączkę. Ta epidemia się opłaca – odkąd 13 maja 1888 roku zniesione zostało niewolnictwo, Brazylia boryka się z brakiem rąk do pracy. Kto będzie zbierał kawę? Przecież już za pięćdziesiąt lat osiemdziesiąt procent kawy na rynku światowym będzie pochodziło właśnie z Brazylii. Tymczasem na południu sytuacja wymyka się spod kontroli. Gauchos – królowie pampy, południowoamerykańscy kowboje, próbują wywalczyć dla siebie niezależne państwo. Na tym konflikcie chciałaby zyskać Argentyna. Rząd potrzebuje nowych, posłusznych mu poddanych. Zapłaci za ich podróż z Europy, a potem każdemu z nich odda około dwudziestu pięciu hektarów dzikiego, porośniętego puszczą lądu. Tam mogą się osiedlać, zakładać kolonie, uprawiać ziemię. Rząd daje im też pracę. Są zatrudniani przy wycinaniu lasów i budowie dróg – tam, gdzie do tej pory rosły araukarie i bananowce. Dzikie, nieznane zwierzęta, ciężka praca w upale i żółta febra zabije dziesiątki polskich chłopów w Brazylii. Tam, gdzie nie widać słońca (Serra Gaúcha 1891, 2011) Dystans w linii prostej między Warszawą a Porto Alegre wynosi 11 527 kilometrów. Najszybciej można tu dotrzeć w 18 godzin 50 minut, dwa razy zmieniając samolot. Uciekinierom z Żyrardowa podróż zajmowała najczęściej ponad dziesięć tygodni. Najukochańszy Bracie (…). Konstancja moja żona nie żyje, umarła w mieście Porto Alegro, a także i dwoje dzieci to jest Kasia i Adam poszły za nią do grobu. Pozostałem ja z matką żony i Józef (…). Opiszę Ci teraz podróż: oceanem jechaliśmy osiemnaście dni i wysiedliśmy suchą nogą na wyspę pod miastem stołecznym Brazyleji Rio de Janeiro. Od tej pory dostawaliśmy na życie od rządu. Tu zaś na tej wyspie siedzieliśmy cztery tygodnie. Potem ztąd wsiedliśmy na okręt parowy krajowy pod nazwaniem Estrella, i jechaliśmy siedem dni do miasta Porto Alegro (…). Tu znowu w mieście Porto Alegro staliśmy cztery tygodnie. Tu żonę i dzieci pochowałem. Potem ulokowano nas na wielkie wozy o dwóch kołach. Każdy wóz zaprzężony w dwanaście wołów. Jechaliśmy pięć dni i dotarliśmy do gór z południowej strony Brazylji. Tu stoimy parę już tygodni dlatego, że jometrzy, czyli miernicy, wyznaczą ziemię dla każdego…” (Konstanty Strzekalski do brata Maksa, 23 lutego 1891). Góry, o których pisze Konstanty, to pasmo Serra Gaúcha. Na ich zboczach osiedlono dwieście polskich rodzin z Kongresówki. Wszyscy stąd uciekli. Potomek polskich emigrantów w Brazylii Viktor Kozlowski badał dalsze losy tych osób. Większość z nich osiedliła się w miastach Nova Prata albo Caxias do Sul. Miejscowości te do dzisiaj nazywane są niemieckimi, bo założone zostały przez pruskich kolonistów. Tam Polacy stanowili najniższą warstwę społeczną, biedotę, która niekiedy aspirowała do zawodów rzemieślniczych. Stało się tak dlatego, że polski chłop nie znał przecież ani języka niemieckiego, którym posługiwano się w miasteczkach, ani miejskiego życia. Dlaczego Polacy nie pozostali na górskich zboczach? – Przyjechał Polak i myślał, że znajdzie mleko i miód w Brazylii, a tutaj zobaczył takie góry, że nawet słońca nie widać było – mówi Viktor Kozlowski. Sto dwadzieścia lat później szczyty gór Gauchos pokryte są winoroślami włoskich odmian: bonarada, barbera, trebbiano i muscat. Stąd pochodzą najlepsze brazylijskie wina. Potomkowie włoskich imigrantów do dzisiaj rozmawiają po włosku, a właściwie w weneckim dialekcie talian, który w Brazylii nazywany jest vêneto. Nie wstydzą się ani swojego wina, ani języka, są potomkami Włochów, którzy skolonizowali te góry. Konsul honorowa Polski w stanie Rio Grande do Sul Wanda Krepinski-Groch przypomina, że dziewiętnastowieczni emigranci z Polski byli w trudnej i wyjątkowej sytuacji. Mówili w języku kraju, który w ogóle nie istniał. Nie tylko nie rozumieli portugalskiego, najczęściej nie znali też urzędowych języków państw, z których oficjalnie przyjechali: Cesarstwa Niemieckiego, Imperium Rosyjskiego lub Austro-Węgier. – Polacy bardzo szybko stali się Brazylijczykami, bo musieli się bronić językiem, żądać lepszego traktowania, żądać lepszych ziem. Jak ich osiedlili koło Caxias do Sul, dostawali górzyste ziemie. Kamienie, dużo kamieni. Pod tymi kamieniami były węże, co gryzły. Ilu ich zmarło?!… Włosi, jak państwo zobaczyło, jak oni tutaj byli traktowani, to rząd włoski domagał się, żeby władza brazylijska lepiej ich traktowała. A Polacy nie mieli nikogo, bo państwo było pod zaborem. Razem z konsul Wandą Groch przeglądamy książkę telefoniczną. Szukamy nazwisk, które pojawiają się w Listach Emigrantów. Na spotkanie zgadza się rodzina Kalinowskich. Czy ludzie ci są potomkami Ignacego Kalinowskiego? Ignacy 6 marca 1891 roku wysłał list do rodziców, w którym tak opisywał nową ojczyznę: „Żarcie dostajemy dosyć dobre, że żaden Pan folwarczny tego nie zje i nie widzi w Polsce. Wina mamy jak wody i wódki. Wódka u nas nazywa się cachasa”. Do parterowego domu na przedmieściach Erechim prowadzi ocieniona araukariami ścieżka. Najstarszy z Kalinowskich, Aleksander, siedzi w fotelu w pokoju gościnnym. Z tykwy popija erva mate. Po portugalsku opowiada o swoim dziadku Wincentym. Podobno dziadek często wspominał swoich braci: Leopolda i Józefa, którzy też osiedlili się w Brazylii. Czy wśród licznego rodzeństwa był Ignacy? Być może, jednak tego Aleksander nie pamięta. Jego córka zwraca uwagę na mój wygląd. Podobno w miejscowości nieopodal mieszka chłopak, który jest bardzo do mnie podobny. „Może to rodzina?” – śmieją się Kalinowscy. Wygląd ma tutaj duże znaczenie. Wysokie czoło, wąski nos i usta to cechy typowego Polaka. Potomkowie polskich osadników uwielbiają jeść pierogi i czerninę, zupę z krwi kaczki. Każdy współczesny Polak kojarzy czerninę z odmową oświadczyn, bo takie znaczenie utrwalił Adam Mickiewicz. Podać komuś czarną polewkę oznacza odrzucić oświadczyny. Jednak dziewiętnastowieczni emigranci z Kongresówki nie czytywali Pana Tadeusza, natomiast zupę najwyraźniej lubili i we współczesnej Brazylii właśnie czernina jest synonimem polskości. Czarna polewka (Guarani das Missões 2011) Czernina wygląda jak źle rozrobione kakao, w którym pływa długi, jasny makaron. Gar z tradycyjną zupą wystawiony jest na najważniejszym straganie i trzeba stać w długiej kolejce, by się załapać. Od czerniny i pierogów zaczyna się każdy polonijny festiwal w Rio Grande do Sul. Ten jest największy, ponieważ odbywa się w Guarani das Missões – polskiej stolicy Gauchos. Przyjechałam tutaj, bo w Guarani znajduje się rodzinny dom Bińkowskich. Czy to ich pradziadek napisał list do Polski? Na razie trwa festiwal. Brazylijczycy polskiego pochodzenia zjechali tu z całego Rio Grande do Sul, który jest właściwie wielkości Polski. Na scenie tańczą dzieci w ludowych, góralskich strojach. Kramiki pełne są chińskiej szmiry, która udaje narodowe produkty. – Kto ty jesteś? Polak mały – recytują maluchy. Przez chwilę mam wrażenie, że weszłam do cepelii z napisem „falsyfikat”. Na szczęście przy stoliku piją prawdziwą wódkę. Tradycyjną cachaçę z brazylijskiej trzciny cukrowej nalewają do jednej szklanki i piją po kolei, choć wódka niemal od razu robi się ciepła. Gdy Cassio Bińkowski podaje mi szklankę, podchodzi organizator festiwalu: – Jest pani proszona o wywiad dla radia. W rozgłośni wiszą flagi i godło Polski. Z lewej strony studia zmęczonymi oczyma spogląda na mikrofony Matka Boska Częstochowska. Po audycji ludzie zaczepiają mnie na ulicy i chcą zrobić sobie zdjęcie. Zadają dużo pytań po polsku: – Jak tam jest w Polsce, czy tak jak tu, w Brazylii? – Umiesz lepić pierogi? – Są zdziwieni, kiedy odpowiadam, że nie. Nieśmiało podchodzi też sześćdziesięcioparoletni mężczyzna i pyta: – Banany tam sadzą czy nie? Do Rio Grande do Sul nie docierają polskie media. Internet jest bezużyteczny, bo nikt z młodych nie czyta już po polsku. Kapela po raz ostatni gra Szła dzieweczka (niektórzy nawet podśpiewują). Po części oficjalnej potomkowie polskich imigrantów zaczynają tańczyć w rytm rodzimego country. Robi się późno. Poplamione czerniną stoły, tysiące plastikowych naczyń, resztki pierogów sprzątają ciemnoskóre służące. Nie wolno mówić o nich, że są czarne. Mówi się „Afrodesendente”. Rasizmu oficjalnie nie ma. – W Brazylii jest bogate białe Południe i biedna czarna Północ. Czarnym nie chce się robić, więc są biedni. Nie chciało im się już w dziewiętnastym wieku, a mogli, tak jak Polacy, toby się dorobili – twierdzi facet, z którym piję ciepłą wódkę. Nikt nie wspomina, że wyzwolonym od niewolnictwa „Afrodesendente” nie wolno było posiadać w Brazylii jakiejkolwiek ziemi. Społeczeństwo republikańskie miało być białe. I na południu właśnie takie jest. – Jak w nocy idziesz po ulicy i idzie naprzeciwko ciebie Murzyn, to przejdź na drugą stronę. Bo czarny to na pewno złodziej. Są biedniejsi i kradną. Razem z Cassio Bińkowskim wracamy do domu. – Chcę zobaczyć ten kościół, Cassio. – Przyjdziemy za dnia. Nie chodź tam, tam jest za ciemno. – Przecież nikogo nie ma. – Wyskakują nagle, jest ich kilku. Mają noże. Chodźmy. W domu parzymy erva mate, bo tak tu mówi się na yerbę. Pije się ją od rana do wieczora, obowiązkowo z jednej tykwy dla całej rodziny. Bińkowscy są rodziną polsko-włoską. Żaden z nich nie mówi już po polsku. Babcie, z pochodzenia Włoszki, rozmawiają ze sobą po włosku. Średnie pokolenie Bińkowskich to drobni przedsiębiorcy, lekarze albo informatycy. List widzą po raz pierwszy, wcześniej o nim nie słyszeli. Nie zgadza się imię pradziadka – emigranta z Kongresówki. Może wysłał go do Polski jego brat albo kuzyn? Jak to się stało, że listy przetrwały w Warszawie do naszych czasów? I dlaczego nigdy nie zostały doręczone? – pytają Bińkowscy. Odkrycie Bułhaka (Warszawa 1941) Ostatni doktor Uniwersytetu im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie nosi nazwisko konspiracyjne „Bułhak”. Doktorat zrobił z historii w 1939 roku. Naprawdę nazywa się Witold Kula, skończył dwadzieścia pięć lat i twierdzi, że ma lewicowe poglądy. Mimo to pracuje dla Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej. Jako „Żakowski” redaguje „Biuletyn Informacyjny”. Członków Batalionów Chłopskich tajnie naucza historii w ramach konspiracyjnej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Przygotowując się do zajęć, trafia na wzmiankę o tym, że w Archiwum Akt Dawnych znajdują się dokumenty przejęte z kancelarii Oberpolicmajstra Warszawskiego. To kilka skrzyń tak zwanych listów amerykańskich, czyli przejętej przez pocztę korespondencji emigrantów. Jeszcze przed wojną cały zbiór chciano zlikwidować, bo z punktu widzenia archiwistyki listy nie przedstawiały żadnej wartości. Zachowały się przez przypadek, jako materiał, który miał kiedyś posłużyć do ciekawej monografii. Witold notuje: Następnego dnia biegnę do Archiwum Akt Dawnych na ulicę Jezuicką 1/3. Pracownia naukowa była oczywiście zamknięta, ale nasi koledzy archiwiści pracowali na miejscu. Wyłożyłem sprawę zawsze uśmiechniętej, zawsze uczynnej pani Wandzie Zyłkównie. Ta zaprowadziła mnie do dyrektora Konarskiego. Dyrektor zaopatrzywszy się w klucz, zszedł ze mną do sutereny. Znalazłem się w mrocznym, sklepionym pomieszczeniu. Wybrakowane akta tworzyły stos, sięgający sklepienia. Spod stosu wyglądały brzegi dwóch drewnianych skrzyń o odbitych wiekach. Dyrektor Konarski kazał mi sięgnąć do nich. Sięgnąłem. Spojrzałem. W mrocznej, sklepionej suterenie pojezuickiego gmachu rozbłysła mi złota żyła. Dyrektorowi Konarskiemu podoba się zapał doktora Kuli. Umawiają się, że młody historyk będzie wynosił listy w paczkach po sto egzemplarzy. Dalej dokumenty są dzielone między studentów tajnej Wolnej Wszechnicy Polskiej, którzy robią z nich notatki. W ten sposób uda się opracować około tysiąca listów. W sierpniu 1944 roku wybucha Powstanie Warszawskie. Płonie pojezuicka suterena i cała pozostawiona tam korespondencja emigrantów. 367 egzemplarzy przetrwa, bo schowane jest w szafie, w mieszkaniu Witolda Kuli we Włochach, wówczas jeszcze pod Warszawą. Polonia, colonia, czyli jak ci nie wstyd?! (Porto Alegre 2011) W książce telefonicznej u konsul Wandy Groch znalazłam trzy nazwiska, które pojawiały się w Listach Emigrantów i których tropem zdecydowałam się podążać. Ani Kalinowscy z Erechim, ani Bińkowscy z Guarani das Missões nie mogli potwierdzić, czy są potomkami ich autorów. Nie zgadzały się lub nie były znane imiona pierwszych osadników z ich rodzin. Pozostał tylko jeden trop. Sobiesiakowie. Na dworcu autobusowym w Porto Alegre czekam na autobus do miasta Casca, gdzie mieszkają Sobiesiakowie. Nagle podbiega do mnie kobieta w średnim wieku. Ma rude włosy i szuka autobusu do miasta Erechim. Chyba jest spóźniona. Pyta po portugalsku: „Gdzie jest autobus?! Zdążyłam czy nie?!”. Mówi za szybko, używa zbyt wielu słów. – Não falo muito Português. Desculpe, eu sou da Polônia, Polônia! (Niewiele mówię po portugalsku. Przepraszam, jestem z Polski!) – dukam. – Colônia? Colônia?! Você vem do campo e não fala brasileiro?! No século XXI? Como você não se envergonha! (Pochodzisz ze wsi i nie mówisz po brazylijsku?! W XXI wieku?! Jak ci nie wstyd!) – Ruda kobieta jest wyraźnie zdenerwowana. – Não colônia! Polônia, da Europa! (Nie ze wsi, tylko z Polski, z Europy!) – próbuję wytłumaczyć. – Ah, sua família é da Polônia. Você não sabe que você tem que aprender brasileiro? O Brasil é agora sua terra natal! Você deve falar brasileiro! (Ach, twoja rodzina jest z Polski. Czy ty nie wiesz, że trzeba się uczyć brazylijskiego? Brazylia to jest teraz wasza ojczyzna! Musisz mówić po brazylijsku!) – Ruda kobieta niestety znowu mnie nie zrozumiała. Kobieta zaczyna na mnie krzyczeć. Przestaję rozumieć cokolwiek. Zajściu przygląda się czarnoskóry chłopak – wysoki, przystojny, ma włosy skręcone w dredy. Chyba widzi moje zagubienie. Podnosi się z ławki i wyjaśnia Rudej, że pochodzę z Polski, która leży w Europie, ponad czterdzieści tysięcy kilometrów stąd. Siennik u niższych ludzi (Casca 2011) Sobiesiakowie są zachwyceni moim przyjazdem. Poprosili, bym na czas pobytu w Casce zatrzymała się w ich domu. – Przygotowalim my ci siennik! – oznajmia po polsku Damasio Sobiesiak. Ta wypowiedź brzmi jak wyjęta z dziewiętnastowiecznej powieści. Wyobrażam sobie płócienny worek wypchany słomą. Dziwne, że w całkiem współczesnym murowanym domu sypia się na siennikach. Nie komentuję. Jestem otwarta na przygodę. Damasio jest po czterdziestce, ma wyraźne zakola i jasną karnację. Typowy Brazylijczyk z południa. Absolwent prawa, pracuje w służbie publicznej. Ma żonę – z pochodzenia Niemkę, dwie córki i dom na przedmieściach. Na górze, w kilku pokojach, żyją osiemdziesięcioletni rodzice Damasia. – Szczęść Boże! Dzień dobry pani! Pani naprawdę przyjechała z Polski? Rodzice są drugim pokoleniem urodzonym w Rio Grande do Sul. Potrafią nawet trochę czytać po polsku. Po portugalsku wcale, bo nigdy nie chodzili do brazylijskich szkół. Na środku pokoju stoi przygotowane specjalnie dla mnie współczesne, podwójne łóżko. – Damasio, czemu powiedziałeś, że będę spała na sienniku? – pytam. – A jak to się teraz u was nazywa? – pyta Damasio, wskazując łóżko. W gabinecie Damasio na honorowym miejscu stoi fotografia wykonana 11 sierpnia 1924 roku w pierwszym sklepie obuwniczym, który powstał w Nowej Pracie. – Mój pradziadek Józef Sobiesiak to ten w czapce i w okularach. Wąsy długie ma. Mesieur Mustache. Szykuje buta – opowiada Damasio. – Fotografię zrobiono w zimę, bo obleczony jest dobrze. Tak samo jego syn – Stanisław Sobiesiak, i jego parobnik, co się uczył za szewca. Stanisław też wąsy ma długie, ale bardziej podobny do mnie jest. Tak jak ja mało włosów ma i bielszy taki, jaśniejszy niż pradziadek. Na zdjęciu widać, że mieli dużo butów, maszyna do szycio i młotki. To uczony człowiek musioł być, mój pradziadek! Napisoł w liście tyle słów. Przykrzyło im się tutaj. Przykrzyło. Tak wyjechać na drugi świat i nigdy więcej nie wrócić do siebie, to odwaga jest. Tutaj w tych stronach, gdzie jest dużo Włochów, to język polski nie był dobrze widziany, bo Polacy byli mniej ważniejsze jak Włochy. O Polakach się myślało, że to takie nieuki, zgubione trochę, że to wódkę pili, że się bili, kamienie rzucali. Moje Ojce: tatuś i mama zawdy mówili po polsku. Nie było radia w naszym domu. Jestem z 1966 roku. My się całą familią czuli jak niższe ludzie. Takie ludzie z lasu, ze wsi. Nie rozumieli my akuratnie języka portugalskiego. Wstydzili my się, że jesteśmy Polakami. Ja się wstydziłem. Kiedy Damasio o tym opowiada, drży mu głos. Jako młody człowiek starał się ukryć polskie, chłopskie pochodzenie. Miał aspiracje zawodowe, interesowała go kariera w prokuraturze. Nie chciał być kojarzony z nieokrzesanym narodem, z ludźmi ze wsi, z prostytutkami. Z drugiej strony cała jego rodzina była przywiązana do polskości. Rozmawiano w tym języku, na Święta Wielkanocne były jajka i szynka, a na Boże Narodzenie pierogi. Kiedy Damasio zarobił wystarczająco dużo pieniędzy, kupił bilet do Warszawy. Latanie do Europy było wtedy bardzo drogie, a on był pierwszym z Sobiesiaków, który miał odwiedzić kraj przodków. – Tu w Brazylii, tak ja, jak i wszyscy co pochodzenia polskiego są, powiedzenie mają: ja nie chcę umrzeć, żebym do Polski nie pojechał. I ja też tak myślałem. Równocześnie miałem w głowie, że w Polsce ludzie są nieuki, że się biją, wódkę piją. Jak pierwszy raz żem do Polski pojechał, to od Paryża do Polski żem nie spał w samolocie. Przez okno żech wyglądał, kiedy będzie jakiś znak z informacją, że już do Polski dojeżdżam. Pamiętam, jak samolot doleciał do Warszawy, to aż mną zatrzęsło. Celnik się mnie spytał: „Masz paszport?”. Po polsku się spytał! Ja żem się zatrwożył. Czemu tu po polsku do mnie mówią, a nie po angielsku? Jak żem wszedł do hotelu, ta dziewucha w recepcji… Tak się to mówi? Dziewucha? – Ta pani… – Ta pani zapytała się mnie po polsku o nazwisko. I była przy tym taka grzeczna. Wtedy opuściła mnie ta myśl, że Polacy to tylko nieuki i że się biją. Ino zrozumiałem, że to jest rozwinięty kraj i ludzie nie są takie, jak mówili w Brazylii, tylko inne są. Jesień emigrantów (Żyrardów, Alfredo Chaves 1890–1891) Jesień to dobra pora na zarazę. Jest po żniwach i nie trzeba już pomagać w polu. Nie ma jeszcze wielkiego chłodu. W spiżarniach są zapasy. Bufaltowie, Czerwińscy, Brzozowscy, Felerowie zaczynają chorować na Brazylię. Gorączkuje też Józef Sobiesiak, szewc z Żyrardowa. Ma dwadzieścia cztery lata i jest mężem ciężarnej Józefy. W Brazylii najlepiej widziani są imigranci z żonami i dziećmi, bo przecież chodzi między innymi o to, by zaludnić ogromne obszary pampy. 6 października 1890 roku Sobiesiakowie wsiadają na okręt w Bremie. Płynie nim prawie dwa tysiące osób. Na morzu najczęściej umierają noworodki i niemowlęta. Ich ciałka wyrzuca się za burtę, mimo głośnego krzyku matek. Nie mamy informacji, jak Józefa znosi podróż. Wiemy, że i ona, i dziecko przeżyli. Po osiemnastu dniach okręt, na który wsiedli Sobiesiakowie, dopływa do Rio de Janeiro. Józef pisze do rodziców: „do was z Brazylij jest 2740 mil”. W stolicy Sobiesiakowie wsiadają na statek i płyną pięć dni do miasta Porto Alegre. Stąd furmankami podróżują w głąb lądu. Po czterech dniach tobołki ładują na muły, a sami muszą iść piechotą. „To najwięcej szkody narobiło, bo bestyje nie idą prosto drogą tylko po kolczastych krzakach” – notuje Antoni Czerwiński, który towarzyszy Sobiesiakom. W końcu, pod koniec listopada, żyrardowianie docierają do kolonii Alfredo Chaves (dziś jest to miasto Veranopolis). Józef donosi rodzicom: „Na naszej bregadzie jest katolików 184, a Niemców 16. 200 kolonistów, wszyscy z Polski. (…) Gruntu ma każdy 1100 metrów długo, 275 szeroko”. Józefa ma już wielki brzuch. Józef się spieszy. Wycina bór. Od rządu dostaje osiemdziesiąt reali (waluta brazylijska), trzydzieści dwa funty gwoździ, cztery pary zawiasów i zamek. Za otrzymane pieniądze wynajmuje dwóch parobków i w szesnaście dni stawiają dom. 16 stycznia 1891 roku o godzinie czternastej na świat przychodzi Stanisław (Estacio) Sobiesiak. Od niego rozpoczyna się historia Sobiesiaków urodzonych w Brazylii. Już niebawem, w 1897 roku, cała rodzina przeniesie się do miasta Nova Prata, gdzie Józef otworzy pierwszy w tym rejonie sklep z butami. Ile listów Józef wyśle jeszcze do swoich rodziców? Jak długo będzie pisał do niejakiej Teosi, prawdopodobnie siostry? Nie wiadomo. W Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy zachowały się tylko dwa listy do wymienionych odbiorców. Prawie święty (Brazylia 1966, 1986, 2011) Jest 1966 rok. U Sobiesiaka, wnuka nestora rodu Józefa, rodzi się kolejny syn. Rodzice są po czterdziestce i mają przeczucie, że to ich ostatnie dziecko. Pójdzie na księdza – decydują i nadają mu imię Damasio. Od teraz każdy grosz w tej rodzinie będzie odkładany na szkołę dla najmłodszego. Starsi bracia są źli. Muszą ciężko pracować w polu, mają skończone po dwie, trzy klasy. Na zawsze pozostaną analfabetami. Ojciec tłumaczy, że warto mieć księdza w rodzinie. Przytacza przykład wuja – Józefa Antoniego Sobiesiaka. Mimo że wuj jest ojcem czwórki dzieci, chowa zmarłych i udziela chrztów jak prawdziwy duchowny. Ma szacunek i pieniądze, bo innego kapłana tutaj nie ma. Po czternastych urodzinach Damasio jedzie do seminarium, które znajduje się w mieście Santa Maria, trzysta kilometrów od rodzinnej Caski. Jest fajnie. Całe popołudnia pozwalają oglądać filmy. Tęsknota przychodzi później: za polem, za sadzeniem kukurydzy, fasoli i grochu. Damasio spędzi tutaj sześć lat. Po tym czasie trzeba podjąć decyzję, czy zostaje się w nowicjacie. Mama naciska. Przecież kapłan to taki prawie święty. Prawie święty w rodzinie może dużo załatwić. Ojciec nie mówi nic, ale Damasio swoje wie. Są wakacje roku 1986. Damasio spędza je w pracy. Zakonnicy, którzy prowadzą szkołę w Santa Maria, mają hotel na brazylijskim wybrzeżu. Seminarzyści pomagają im go prowadzić. Tam dwudziestoletni Damasio odkrywa, że nie może zostać księdzem. Dziewczyna ma na imię Andrea. Jest pół Brazylijką, pół Argentynką. Po wakacjach Damasio zamiast do seminarium jedzie do Buenos Aires, „do dziewuchy”. Jej ojciec daje mu pracę na stacji benzynowej. Damasio jest szczęśliwy. Andrea nie. Dziewczyna oświadcza, że nic z tego nie będzie. Z domu w Casce nadchodzi wiadomość o śmierci babci. Do domu Damasio dociera w dniu jej pogrzebu. Matka rozpacza. – Straciła swoją matkę i straciła księdza – mówi Damasio. – Nie tylko matka była smutna, i łojciec też był smutny. Mój łojciec mało mówi, ale żem to czuł. Moje bracia też smutne byli, bo jak ksiądz jest we familji, to ta familjo jest tako ważniejszo. Na ścianie domu w Casce, tak jak w wielu brazylijsko-polskich domach, wisi kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Obok ikony wyeksponowano godło: ręcznie malowany Orzeł Biały w koronie. Marta Czarnobaj, ciotka Damasia Sobiesiaka, tłumaczy: – To jest jeszcze mojego dziadka. Zawsze wisiało na ścianie. To ksiądz Walenty, to on to przywiózł z Polski. Zobaczymy, jaki tu jest rok? – Odwraca godło, by to sprawdzić. – 1932 rok. Ten orzeł biały to było dla nas, dzieci, święte. Tak czuliśmy go! Tata powiadał, że orzeł biały fruwał nad Polską, ratował Polskę. I że taki jeden pan szedł lasem, i ten ptak usiadł, i ten pan wybrał, że tam będzie jego ziemia. I tak zaczęła się Polska. Potem się dowiedzieliśmy, że to nie jest święte, tylko to jest godło państwowe. Zawsze mieliśmy w domu Orła i Matkę Boską Częstochowską. Córki Damasia Sobiesiaka nie mówią po polsku. Nudzą je występy zespołów folklorystycznych. Nie chcą śpiewać z babcią polskich piosenek. Podobała im się podróż do Polski – Warszawa, jej zgiełk. No i chłopaki. Polacy są bardzo przystojni. – Uciekamy od Polski coraz więcej – mówi Damasio. – Już młodzi nie mówią po polsku, nie śpiewają po polsku i się gubi to. Ale ja nie wiem, czy by to było dobrze, jakby tak szło. Bo rzeczy muszą się mienić [tzn. zmieniać – przyp. aut.] i tu w Brazylii też się mienią. I Brazylia się mieni jako kraj… zmienia. Myślę, że idzie w górę. Do góry idą też te, co pochodzą z Polski. Moje najstarsze trzy bracia nie potrafią czytać i pisać. Ich syny i wnuki, wszystkie to potrafią. Coraz bardziej czują się Brazylijczykami i to nie jest złe. Ja się czuję – i musi tak być – Brazylijczykiem, ale nie tylko Brazylijczykiem. Myślę, że wszyscy, co z polskich ludzi pochodzą, czują się trochę Polakami. Listy wychodzą z szafy (Warszawa, Casca 1968, 2011) Profesor Marcin Kula, syn Witolda i Niny, pamięta Listy Emigrantów zamknięte w szafie rodziców. Przeprowadziły się razem z nimi z Włochów na Żoliborz. Pewnego dnia odwiedza ich przyjaciel ojca, francuski historyk Ferdynand Braudel. Witold Kula wyciąga listy, by mu zaimponować. Ferdynand jest zachwycony. Odjeżdża, a listy znów trafiają na kilka lat do szafy. Po marcu roku 1968 Nina Assorodobraj-Kula, dotychczas dziekan Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, traci katedrę. Wyrzucają ją z PZPR. Jest ocaloną z Holokaustu, ale teraz, jako Żydówka, znów będzie musiała walczyć o przetrwanie. Witold choruje na Parkinsona. Ich syn proponuje, by wyciągnąć listy z szafy. W 1973 roku ukazuje się pierwsze wydanie Listów emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890–1891 autorstwa Witolda, Niny i Marcina Kulów. Po śmierci rodziców profesor Marcin Kula przekazuje oryginały listów do Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy. Przywiozłam Sobiesiakom mały prezent z Polski. Na płycie CD znajdują się w formie elektronicznej oryginały dwóch listów napisanych przez Józefa Sobiesiaka do rodziny. Damasio nigdy wcześniej nie widział pisma swojego pradziadka. Interesują go czerwone kreski, którymi podkreślono tekst. Czasami, gdy Damasio włącza komputer, wpisuje w przeglądarkę własne nazwisko. Szuka polskich stron i próbuje czytać. Kilka razy pojechał nawet do Żyrardowa. Chciałby doręczyć potomkom Sobiesiaków, którzy zostali w Polsce, listy od swojego pradziadka. Prawdopodobnie Damasio jest ostatnim pokoleniem, które ma taką potrzebę. – Jestem wychowany w dziwnym miejscu. W naszej kolonii Polacy odstali się [to znaczy wyizolowali się – przyp. aut.] i od Polski, i od Brazylii. To miejsce to nie jest ni Polska, ni Brazylia! Jestem ostatnim pokoleniem stąd. Moje dzieci są Brazylijczykami – mówi Damasio. Przed 2011 rokiem nigdy nie myślałam, że pojadę do Brazylii i będę tam szukała potomków polskich emigrantów. Ten temat znalazł mnie sam, przez Brazylijczyków polskiego pochodzenia, których poznałam w Warszawie. Mogłam nagrać tę niezwykłą historię o trudach emigracji i problemach kolejnych pokoleń na obczyźnie dzięki stypendium Polskiego Radia dla młodych reportażystów im. Jacka Stwory. Podróż do Brazylii była wielką reporterską przygodą. Reportaż radiowy Listy Brazylia–Polska został nagrodzony I Nagrodą w Ogólnopolskim Konkursie Reportażystów Melchiory 2012, nagrodą im. K. Dziewanowskiego SDP 2012, I Nagrodą w Ogólnopolskim Konkursie Form Artystycznych i Dokumentalnych „Grand PiK” 2012, dwukrotnie reprezentował polską radiofonię za granicą.
Katarzyna Błaszczyk - od 2007 roku reportażystka w Studiu Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. Absolwentka prestiżowej, międzynarodowej szkoły reportażu radiowego EBU Master School. Stypendystka Marion Dönhoff Stiftung. W latach 2015–2017 oraz 2019–2021 przedstawicielka Polski w Feature Group przy Europejskiej Unii Nadawców. Jej reportaże były wielokrotnie nagradzane i nominowane do nagród w konkursach „Melchiory”, SDP, „Grand Press”, Konkursie im. T. Mazowieckiego o nagrodę polsko-niemiecką. Otrzymała Nagrodę im. Bolesława Prusa w kategorii „Młody dziennikarz” za całokształt pracy.
_________________ -------------------------- Pozdrawiam, Danka
|