Ponieważ nie było zainteresowania tym tematem, pozwalam sobie jeszcze raz ten temat przypomnieć. Interesuje mnie szkoła w Chartowie (już rozebrana) gdzie chodziłem chyba 2-3 lata, z Osiedla Warszawskiego. Interesuje mnie postać nauczyciela (nazwisko chyba Lebens) który nas uczył. A oto stary tekst: Ja pobierałem "edukacje" w starej, małej, poniemieckiej szkole w Chartowie. Nauczycielem był utykający na jedną nogę tzw. Herr Lehrer , nazywał się o ile pamiętam po tylu latach Lebens i mieszkał w Starołęce. Co tydzień w sobotę przepisywaliśmy z tablicy tzw. wochenspruch, była to jakaś przypowieść pisana wierszem, którą należało opanować do poniedziałku. Herr Lehrer przepytywał wyrywkowo uczniów, jeśli ktoś się zaciął była egzekucja. Odpowiedzialność była zbiorowa, tzn. reszta miała dopilnować żeby wszyscy opanowali tekst. Kara była jedna: wszyscy musieli wstać i wystawić dłonie, Herr Lehrer szedł wzdłuż rzędów i laską albo pejczem uderzał każdego po dłoniach. Kiedyś nauczyciel kartkując mój zeszyt, znalazł między kartkami znaczki pocztowe, których byłem namiętnym zbieraczem. Za to że zaśmiecam zeszyt szkolny dostałem po łapach, po czym zauważył że on także jest filatelistą i kazał mi przyjść ze swoim zbiorem do jego mieszkania w Starołęce. Po przeglądzie mojego zbioru, dostałem propozycje "nie do odrzucenia", wymiany moich polskich znaczków, z nadrukiem "Port Gdańsk" na jakiś kolorowy afrykański chłam. Taki sam los spotkał serię znaczków (dwie sztuki) żałobnych wydane z okazji śmierci Józefa Piłsudskiego. Ponieważ bardzo szybko opanowałem jako tako język niemiecki, byłem przez niego wyróżniany, przynosił do szkoły zapakowane skibki śniadaniowe dla mnie , które musiałem zjeść w jego obecności - żeby nie dzielić się z kolegami. Mój ojciec jak mu to opowiedziałem zakazał mi "błyszczenia" na lekcjach. Nigdy nie zapomnę jak się tłumaczył mój kolega z wybitej szyby. Tłumaczył się tak: " Herr Lehrer, ich nicht, meine kasztan hier lecioł in die krzoki !" - wskazując palcem przez okno kępę krzaków. Często zamiast nauki w szkole, pobieraliśmy naukę u ogrodnika - pielenie. Żadnych podręczników oczywiście nie było, zresztą wszyscy umieli pisać i czytać bo rodzice ich nauczyli. To nie była nauka, tylko przygotowanie do wykonywania rozkazów Pana, który nie chciał mieć kłopotów z niewolnikami którzy go nie rozumieją. Maszerując z Osiedla Warszawskiego przez tereny przyszłego jeziora, z przerażeniem patrzyliśmy na pracujących tam Żydów, bitych grubym kijem przez niemieckich (nazistowskich?) nadzorców. Ponieważ przedstawiciele Narodu Panów na dzieci nie zwracali szczególnej uwagi, podkładaliśmy w krzakach na cmentarzu przy ul. Wileńskiej (już dawno nie istnieje) przygotowane przez rodziców "tytki" z ziemniakami i cebulą, o którą nas prosili. Żeby się odwdzięczyć, Żydzi przynosili nam brykiety z miału węglowego, które były przyjmowane z wdzięcznością przez rodziców. Szkoła się skończyła w na jesieni w roku 1944, kiedy to zapędzono nas do kopania rowów przeciwczołgowych W Głównie i na Naramowicach.
|